piątek, 25 stycznia 2019

Trzy razy Madryt, Toledo raz
- dzień czwarty -

wrzesień 2018



Ostatni dzień pobytu w Madrycie otwiera "misja flamenco". Pędzę jakieś 5 kilometrów do profesjonalnego sklepu dla tancerek, który upatrzyłam sobie w internecie. Biegam, kluczę, czas leci, błądzę, łażę wte i we wte, sklepu znaleźć nie mogę. GPS mówi, że to tu, a ja owego "tu" nie widzę. W końcu dostrzegam małą tabliczkę i informację w kilku językach, że żeby dostać się do środka trzeba dzwonić.

Dzwonię więc.


Otwiera mi ochroniarz, uśmiecha się, zaprasza do środka. Mam oczy dookoła głowy, roziskrzone radością na widok wszelkich ozdób i kiecek. Oczy niestety gasną nieco na widok cen. Cóż... A czegóż ty się bido zarabiająca w biurze w złotówkach spodziewałaś? Na widok kolczyków jedynie wzdycham. Na dodatek nie znajduję tego, po co przyszłam, ale sprzedawczyni dwoi się i troi by było miło. Opowiadam jej trochę hiszpańsko-angielskim łamańcem o tym, że od roku chodzę na lekcje, ona chwali moje ciemnofioletowe kolczyki mówiąc, że są w flamencowym stylu i próbuje mi dobrać kwiat pod ich kolor. Wracam jednak z kwiatem czerwonym (kupionym bardziej na otarcie łez niż z potrzeby) i postanowieniem, że poszukam innych sklepów, bo po pierwszej porażce poddać się nie wypada. 

Mapa jest bezlitosna dla mojej głupoty. Cofam się pięć kilometrów, by udać się do sklepu mieszczącego się w pobliżu mieszkania. Sklepik jest malutki i nie ma w nim tego, czego szukam. Obok jest kolejny z równie skromnym asortymentem. Nie, tu też zakupów nie zrobię. 

Jest upalnie, jestem głodna, ledwie się zaczął dzień, a ja mam już dziesięć kilometrów w nogach, choć znajduję się tuż przy miejscu noclegu. Smutno mi na myśl, że flamencowych zakupów nie będzie. Wychodzę z ostatniego sklepu, zatrzymuję się tyłem do drzwi zastanawiając się dokąd ruszyć i co widzę? Jeszcze jeden sklepik.

Ten też nie jest zbyt wielki, ale jest, więc wchodzę. Sprzedawczyni uśmiecha się, zerka na przewieszony przez szyję aparat i z miejsca traci mną zainteresowanie. Dobiera buty jakiejś dziewczynie, żywo przy tym dyskutując z jej matką. Stoję obok i jestem turystką-powietrzem. 

To jednak zupełnie nieistotne, bo oto widzę to, po co przyszłam. Tira de flecos w kolorze czerwonym. Przerywam więc sprzedawczyni hablanie i odzyskuję jej uwagę prosząc o coś, o co turystka szukająca pamiątek prosić raczej nie będzie. Ha! Pochylam się nad kontuarem macając tak pożądane sznurki i przez szybę go tworzącą widzę gablotkę z kolczykami.

Sklep opuszczam dziesięć minut później, myśląc sobie, że Muzeum Thyssen-Bornemisza nie zając, zwiedzę go innym razem, bo przecież do Madrytu wrócę, że pogoda zbyt piękna jest na to, by przesiadywać w muzealnych salach i ta decyzja nie ma nic wspólnego z tym, że w ręce mam tira de flecos i dwie pary kolczyków, za to nie mam już kasy na bilet wstępu do muzeum. Macham raźno czerwoną reklamówką w białe groszki i nagle wcale nie jestem głodna, zmęczona i słońce jakby mniej grzeje, choć dochodzi południe.

Mój cel do Campo del Moro, park, do którego nie zdążyłam dwa dni wcześniej, bo słońce było już za nisko, a brama była za bardzo zamknięta. 

Brama wciąż broni mi dostępu do zieloności, więc uznaję, że trzeba zrobić sobie wycieczkę wzdłuż muru z nadzieją na lukę. Na moment odbijam w bok i docieram do Madryt Príncipe Pío, stacji kolejowej funkcjonującej od 1869 roku i jednocześnie centrum handlowo-rozrywkowego. Nie zaglądam do środka. Póki co, szkoda mi czasu. 


Madryt Príncipe Pío

Puerta de San Vicente


Obrzucam spojrzeniem stojącą na środku ronda bramę (Puerta de San Vicente) i czując, jak skóra zaczyna mi skwierczeć od słońca, ruszam wzdłuż wspomnianego muru, by w końcu dotrzeć do wnętrza Pola Maura (Campo del Moro). Niegdyś Filip II urządzał tu polowania. Dziś, to cichy park o sporej powierzchni i różnym stopniu zadbania terenu.


Campo del Moro - widok na Pałac Królewski


Para młoda pozuje do zdjęć w tle mając fasadę Pałacu Królewskiego, niewielkie grupki spacerują alejkami, a ja bez trudu znajduję ustronny kącik, gdzie robię sobie mały piknik. Bułka, serek, ciepła cola i czekolada w stanie półpłynnym lądują w żołądku. Kładę się na trawię i gapię w niebo. Dobrze mi.


Campo del Moro


Dobrze, ale nie na tyle, by przebimbać w ten sposób więcej niż kilka minut. Ruszam w drogę, włażąc tam, gdzie prowadzą mnie nogi i ścieżki. Plan jest prosty. Przejść park dwadzieścia hektarów wzdłuż i wyjść drugim wyjściem. Wierzę, że takie istnieje. 

Wierzę w to dość długo, choć im bardziej drugiego wyjście szukam, tym bardziej go nie widzę. Nim przyznam się do porażki, postanawiam przycupnąć na moment na ławce. Zaczepia mnie typ anglojęzyczny, sympatyczny, grzeczny, acz naznaczony tego rodzaju zniechęceniem, które dopadło i mnie. Tak, on też wierzy w to, że jedno wejścio-wyjście na tak duży park to za mało. Szukamy więc razem, choć każde chciałoby go widzieć z innej strony. Ostatecznie trafiamy tam, skąd przyszliśmy. Pozostaje nam wzruszyć ramionami, roześmiać się i rozejść. Tak też robimy.


Campo del Moro


Między Campo del Moro a sąsiadującym z nim Parque de Atenas wspinam się w górę do centrum miasta. Dyszę przy tym jak mały parowozik, a pot zaczyna się niebezpiecznie skraplać na czole. Na dodatek wracają problemy z kolanem. Ostatnie dni mocno je nadwyrężyły. Każdemu zgięciu nogi towarzyszy ból. Wejście na schody staje się wyzwaniem. Zejście takoż. Zaciskam zęby. Samo przyszło, samo pójdzie. Mylę się, ale do końca dnia jakoś kuśtykam.

W tej chwili jednak wciąż jestem na górce. Młody Hiszpan raźnym krokiem idzie w przeciwną stronę. Uśmiecha się, rzuca ¡Hola!, a dla mnie to brzmi jak jaleo. Flamencowe okrzyki bojowe działają równie dopingująco.

Choć niby postanowiłam sobie odpuścić Muzeum Thyssen-Bornemisza, ciągle biję się z myślami. Bo, kto wie, kiedy tu wrócę? Może za rok, może dopiero za dziesięć, a może... Nie, tego ostatniego wariantu pod uwagę nie biorę.

Biję się więc z myślami, ale rozwiązanie, jak często w takich momentach, przychodzi samo. Po prostu trafiam do raju. I już nie chcę być nigdzie indziej.

Mnóstwo knajpek, małe sklepiki, teatry, klimat taki bardziej mój i przede wszystkim - street art. Błądzę zachwyconym wzrokiem po fasadach i już wiem, że plan miasta nie jest mi potrzebny, bo właśnie przestawiam się na tryb "gdzie mnie oczy poniosą". Wprawdzie poniosły w pewnym momencie za daleko (sztuka uliczna stała się mniej atrakcyjna wizualnie, budynki zaczęły straszyć fasadami, knajpek było jakby mniej, a wzrok sterczących tu i ówdzie lokalsów sprawił, że przycisnęłam aparat mocniej do siebie), ale to było to! Ta część Madrytu, w której zakochałam się od pierwszego murala. 

Gdzie dziura w murze, tam moje oko. W ten sposób, w dzielnicy La Latina, trafiam na hipsterską miejscówkę, której grupa społeczników nie pozwoliła się zmarnować. Miały tu być mieszkania, ale przyszedł kryzys. Dziś Campo de la Cebada to urządzona z materiałów z odzysku przestrzeń, gdzie można wpaść na koncert, festiwal filmowy, imprezę sportową, przedstawienie czy po prostu spotkanie ze znajomymi.



Campo de la Cebada


Krążę gdzieś pomiędzy dzielnicami La Latina, Sol, Lavapiés i Letras. Na mapę nie patrzę, więc nie zawsze wiem gdzie jestem. 

Pod drzwiami jednego z banków leży materac małżeński. Na nim poducha i prześcieradło, obok kłąb innych rzeczy. 

Na jednym z placyków ciemnoskóry mężczyzna śpiewa Hej Jude Beatlesów. Zatrzymuje się koło niego Hiszpanka. Zaczyna tańczyć. Gdy oboje kończą swój występ, rozlegają się brawa. Przypadkowi przechodnie mają uśmiechy od ucha do ucha. 

Na innym z placów siedzi zwiędły hipis. Ma przed sobą kilka kubeczków. Przed każdym leży kartonik informujący o przeznaczeniu zebranych doń funduszy. Na piwo, na zioło, na seks... Ciekawe na co uzbierał najwięcej.

Jakiś pan wychyla się przez okno oszklonego balkonu. Kładzie na okiennej ramie różowy ręcznik, zapala papierosa, opiera się wygodnie i lustruje wzrokiem przestrzeń.

Kupuję pamiątkowe magnesy u Hindusa.
- Where are you from? - słyszę.
- From Poland - uśmiecham się.
- Poland kol? - zagaja sprzedawca, a ja nadal się uśmiecham. Tyle, że teraz nieco głupiej, bo mi znaki zapytania wyłażą z oczu.
- ???
- Poland kol? - powtarza, obejmuje się ramionami, zaczyna trząść i strzelać zębami.
No tak. Fakt, u nas nieco chłodniej. Choć może nie aż tak.

Spotykam też parę z Toledo. Señor último i jego partnerka nieustannie uśmiechnięci uświadamiają mi, że świat jest mały, a ścieżki plączą się czasami zaskakująco. 

Jest mi dobrze. Cholernie dobrze. Wciągam napój granizados i jest mi jeszcze lepiej.

Rozglądam się uważnie, choć sztuka uliczna właściwie sama wpada mi w oczy. Czasem jest tak przejmująco prawdziwa. Spójrzcie na zdjęcie poniżej. Na mural i na człowieka idącego chodnikiem. No właśnie...




Zatrzymuję się co krok, bo i co krok coś mnie fascynuje. Od fasad kamienic po detale, od tego co nieożywione po papużkę w klatce, którą ktoś wyprowadził na zewnątrz, by dla odmiany spojrzała na świat przez podwójne kraty.




Interesują mnie też ludzie. Przyglądam się przechodniom, grajkom, klientom lokali, sprzedawcom. 

Koło zrujnowanego budynku, gdy fotografuję wmurowany w fasadę zegar, zaczepia mnie koleś w dredach, który z kumplami okupuje miejski murek. Ma skórę koloru hebanu. Przedstawia się jako Muhammad Coś Tam Coś Tam. Właściwie nie wiem czemu przystaję, bo zaufania raczej nie wzbudzają, ludzi wokół mało, a ja mam skłonność do pałętania się po zaułkach pustych i wizualnie nieciekawych, ale instynkt samozachowawczy nie dzwoni na alarm, więc co mi tam. Zanim zaproponuje mi wspólne przesiadywanie na murku (co będzie dla mnie sygnałem do odwrotu), dowiaduję się, że w zrujnowanym budynku mieściły się kiedyś szkoła, szpital, kościół (i chyba klasztor), że ucierpiał w czasie wojny i to bomba zatrzymała zegar. Dziś mieści się tu biblioteka.

W domu znajduję budynek w Internecie. To Escuelas Pías de Lavapiés. Oglądam zdjęcia wnętrza. Oj, chciałabym mieć taką bibliotekę w Poznaniu.


Escuelas Pías de Lavapiés


Przy okazji okazało się, że zawędrowałam do dzielnicy Lavapiés, która jest podobno najbardziej zróżnicowaną etnicznie dzielnicą Madrytu, czyli tym, co tygryski lubią najbardziej. Kiedyś mieszkała tu przede wszystkim biedota, dziś znajduje się tu skupisko imigrantów. 

Już wiem, że jak tylko wrócę do stolicy Hiszpanii, spędzę tu więcej czasu, tyle, że może uważniej niż zwykle pilnując portfela. Opinię Lavapiés ma hmm... nie zawsze dobrą, ale ma też ten klimat, który uwielbiam. 

Spacerując, mijam nie tylko niezliczone knajpki, ale też całkiem sporo miejscówek kulturalnych.





Tym, co jednak przykuwa moją uwagę najmocniej, jest oczywiście street art, dla którego zawsze, ale to zawsze tracę głowę.







czasem bywa i tak...


Wędrując to tu, to tam, wpadam na Frederico Garcię Lorcę. Później sprawdzam, że jego pomnik stoi na Plaza de Santa Ana. Ten hiszpański poeta żył krótko, ale zostawił po sobie wiele wspaniałych utworów (takie moje małe-wielkie marzenie: móc je kiedyś przeczytać w oryginale). Przyjaźnił się z Salvadorem Dalí i Luisem Buñuelem, których szaloną wyobraźnię niezmiennie podziwiam. Był lewicowcem i homoseksualistą. Prawicowcy zamordowali go na początku wojny domowej, w 1936 roku.


Frederico Garcia Lorca


Pod koniec dnia ruszam w stronę Katedry La Almudena, Pałacu Królewskiego i Świątyni Debod. Chcę  spojrzeć na miasto pogrążające się w mroku. Na placu przy Ogrodach Sabatiniego rozkłada się niewielka grupka muzułmanów. Godzinę później jest tam już kilkanaście osób. Starszy pan ma radio. W eter leci muzyka w bliskowschodnich klimatach. Kolejne osoby z plastikowych worów wyciągają odzież i płachty materiału. W fontannie robią pranie. Całość wygląda tak, jakby właśnie tutaj szykowali się do snu.

Katedry La Almudena


Pałac Królewski



Świątynia Debod


Dzień się kończy. Mój krótki wyjazd też. Stresuję się przed powrotem do mieszkania, bo mam problem z zacinającym się kluczem do wejścia na klatkę schodową. Dzień wcześniej siłowałam się dobry kwadrans. Wpuścili mnie mieszkańcy. Tym razem na szczęście otwieram drzwi bez trudu.

Rano przemykam przez uśpioną ulicę prosto na dworzec. Na lotnisku trochę błądzę, ale na odprawę zdążam na czas. W samolocie steward długo wpatruje się w odwrócony do góry nogami dowód osobisty. Oddaje mi go z powagą. W czasie lotu facet z siedzenia tuż za mną, odpala bollywoodzkie hity. Zakładam słuchawki. Madrycki trip dobiega końca.


Cześć, Poznań!


Zobacz też: 

 *** DZIEŃ PIERWSZY - MADRYT ***
*** DZIEŃ DRUGI - MADRYT ***
*** DZIEŃ TRZECI - TOLEDO ***


*** PODRÓŻE *** 



18 komentarzy:

  1. Pięknie tam :) Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wrócić do Hiszpanii :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki! I sama też mam nadzieję pojechać tam jak najszybciej. :)

      Usuń
  2. Uwielbiam czytać Twoje relacje. Powinnaś w przyszłości napisać książkę podróżniczą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. :)
      Obawiam się jednak, że w czasach, kiedy ludzie odbywają naprawdę niesamowite wyprawy, taki wypad do Madrytu to za mało na książkę. ;)

      Usuń
  3. Dzięki Tobie zwiedzam Hiszpanię. Klatka w reklamówce, a w klatce papużka... wyprowadzona na świeże powietrze. Dobre!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow zazdroszczę. Ja mam zamiar zwiedzić Hiszpanię w przyszłym roku.
    Serdecznie pozdrawiam.
    www.nacpana-ksiazkami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udanej podróży! A w jaki rejon planujesz się wybrać?

      Usuń
  5. Madryt wygląda pięknie. W Hiszpanii byłam tylko na Wyspach Kanarysjkich.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniałe zdjęcia, świetny wypad miałaś :)

    OdpowiedzUsuń
  7. A zakupy jednak zakończyły się sukcesem :) Zazdroszczę troszkę Tobie tej Hiszpanii. Ja jakoś zawsze na wschodzie ląduje :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I całe szczęście! Bardzo mi się przydadzą na czerwcowym koncercie.

      Widocznie na wschodzie Ci lepiej. ;)

      Usuń

Zapraszam do udziału w dyskusji. ;)

Wszelkie obraźliwe komentarze oraz reklamy stron będą usuwane.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...