wtorek, 4 grudnia 2018

Trzy razy Madryt, Toledo raz
- dzień trzeci -

wrzesień 2018



Miała być pobudka skoro świt, ale cóż... nie wyszło. Pomyślałam sobie, że nie jest tak źle, bo pociągi z Madrytu do Toledo kursują co godzinę, a trasę pokonują w trzydzieści minut, więc jak wyjdę z mieszkania o dziewiątej, szybko wskoczę do pociągu, to i tak mam cały dzień przed sobą. Luz.




dworzec Atocha



O dziwo na dworcu Atocha udaje mi się nie zgubić. Właściwą kasę biletową znajduję szybko, kolejka długa nie jest, raz, dwa i staję przy okienku. Jako, że nakazałam sobie w każdym możliwym momencie używać mojego kulawego hiszpańskiego i tylko w wyjątkowych sytuacjach miałam ratować się angielskim, ochoczo przystępuję do zakupu biletów dukając tych kilka podstawowych zwrotów znanych z lekcji o podróżach. Chyba wychodzi nie najgorzej, bo w odpowiedzi zalewa mnie potok hiszpańskich słów. Kasjerka uwierzyła, że ją zrozumiem. To oczywiście przywraca mi nadzieję w to, że nie jest aż tak źle i kiedyś rzeczywiście posługiwanie się językiem Cervantesa nie będzie dla mnie problemem, ale i stawia mnie w sytuacji, w której to pani nawija, ja kiwam głową jednocześnie myśląc sobie, że w sumie fajny ten Madryt i mogę zostać tu kolejny dzień. Wcale nie muszę jechać do Toledo, co być może kasjerka próbuje mi uświadomić. Nie wiem. Nie rozumiem. Równie dobrze może mi w tym czasie opowiadać o swoich planach na popołudnie lub namawiać na... właściwie na cokolwiek.

Skupiam się więc, a szare komórki trzęsą się od wysiłku.


trzęsące się z wysiłku szare komórki

taki dworzec to ja rozumiem


W efekcie z wypowiedzi kasjerki udaje mi się wyłowić trzy najważniejsze informacje. Po pierwsze, okazuje się mój prawie perfekcyjny plan nie przewidywał tego, że na wybraną przeze mnie godzinę może już nie być miejsc. Renfe to nie PKP, tu się na podłodze nie koczuje. Muszę więc przełknąć wiadomość, że do Toledo dotrę dopiero w południe. Po drugie, na peron trzeba było iść w lewo, w lewo, a później w prawo. Czy jakoś tak. Po trzecie, bilet do Toledo (10,30 euro w każdą stronę) mam na konkretną godzinę, ale powrotny już nie. Chyba. Tak czy siak, i tak zamierzam wrócić ostatnim kursem tego dnia.

Wolne przedpołudnie postanawiam spożytkować na snucie się po okolicy i szybkie śniadanko. Ceny w okolicy dworca są hmm... "okołodworcowe", ale daję się zbajerować hiszpańskiemu sprzedawcy i nie odchodzę zbyt daleko w poszukiwaniu paszy. Na swoją obronę mam to, że empanadas wyglądają bardzo zachęcająco i tak też smakują, a do świeżo wyciskanego soku z pomarańczy mam po prostu ogromną słabość.


Madryt - gdzieś w okolicach dworca


Najedzona, zdumiona widokiem kolesia z szalikiem FC Barcelony na madryckiej ulicy (Wyobrażacie sobie coś podobnego w polskich realiach? Toż to misja samobójcza!) wracam na dworzec przy okazji zwiedzając jego zakamarki. 

Zdarzało mi się już jeździć Renfe, ale tak świetnej organizacji jak na madryckim dworcu, jeszcze nie doświadczyłam. Zawsze mam obawę, czy znajdę odpowiedni peron, pociąg itp. Tu wszystko dokładnie jest oznaczone, niczym na lotnisku, i tylko żal, że lotniskowym wzorem nie można brać ze sobą płynów (na szczęście tylko tych z rodzaju para llevar czy innego na wynos), więc mam do wyboru albo rozstać się z połową sporego kubka soku, albo zabrać go ze sobą w żołądku. 

W pociągu kolejne zaskoczenie. Hiszpanie potrafią być cicho. Zdaje się, że trafiam do silent car, bo głos z megafonu powitawszy pasażerów przypomina o tym, że rozmowy przez telefon są zabronione, a i ze współpasażerami nie ma co się wdawać w dłuższe dyskusje. W chwili, gdy pociąg rusza, wszelkie rozmowy ustają. Jedziemy!




Ledwie opuszczam pociąg, już jestem w Toledo zakochana. Niesamowite wrażenie robi na mnie dworzec i żałuję, że nie obfotografowałam jak należy jego wnętrza.


wnętrze dworca fotografowane kalkulatorem


W punkcie informacji kupuję plan miasta (2 euro) i nie patrząc nań ruszam przed siebie. Coś wprawdzie przy okazji tego zakupu wspomniano mi o możliwości skorzystania z ruchomych schodów, wszak Toledo rozpościera się na wzgórzu, ale ja podążam trasą zwaną "gdzie mnie oczy poniosą", a poniosły na... parking.




Moim oczom ukazuje się morze samochodów, a nad nim Alcázar de Toledo, czyli kamienna fortyfikacja zbudowana w szczytowym punkcie wzgórza. Obecnie mieści się tu Muzeum Wojskowe, w którym można podziwiać bogate zbiory broni, żołnierskie stroje, wojenne flagi, a także... setki ołowianych żołnierzyków.

Przecinam parking i szukam drogi do miasta. Oczywiście ląduję gdzieś, gdzie hula jedynie wiatr, ale po chwili udaje mi się trafić w bardziej turystyczne rejony. Widok na dawną hiszpańską stolicę (Toledo było nią do 1561 roku) z Paseo de la Rosa oraz mostu Alcántara (Puente de Alcántara) jest obłędny.

Na horyzoncie pojawia się jakieś małżeństwo. Nie wyglądają na Hiszpanów. Zaczepiam panią, pytając po angielsku, czy zrobi mi zdjęcie. Pani spogląda na moją lustrzankę, odwraca się do męża i słyszę: 
- Jaaaaceeeeeeeeeeek! Zrobisz pani zdjęcie, bo ja tym nie potrafię?

Nie wiem kto miał głupszą minę. Ja w tejże chwili, czy oni dwie minuty później, gdy podziękowałam im po polsku.


zdjęcie by Jaaaaaaaceeeeeek!


Schodzę z drogi i włóczę się przez jakiś czas brzegiem Tagu i pewnie, gdyby nie brak czasu, urządziłabym sobie dłuższy spacer. Jest pięknie, przyjemnie i... pusto. 





Przede mną jednak mnóstwo ścieżek do przedeptania, więc wspinam się z powrotem na górę i rozglądam za kimś, kto może mi pstryknąć jeszcze jedno pamiątkowe zdjęcie, tym razem z widokiem na wzgórze i Alcazar. Zaczepiam parę Hiszpanów. Cudownie uśmiechnięci, przesympatyczni i wyładowani pozytywną energią po koniuszki czarnych włosów. Dziękuję za fotkę i maszeruję dalej.






Mój zachwyt miastem rośnie wprost proporcjonalnie do wysokości na jaką niosą mnie nogi. Spoglądam ponad rude dachy domów i już wiem, że zdążę zobaczyć jedynie część miasta, a to oznacza, że koniecznie będę musiała tu wrócić.





Mimo ściskanej w ręce mapki, szybko dochodzę do wniosku, że wcale nie mam ochoty odhaczać kolejnych zabytków. Wolę snuć się uliczkami, kierując się tam, gdzie zza winka wyłoni się coś ciekawego. W ten sposób trafiam i do miejsc zatłoczonych, przyciągających rzesze turystów i tam, gdzie wokół mnie nie ma nikogo.

Pod Katedrą Najświętszej Marii Panny (Catedral de Santa María) widzę tę samą hiszpańską parę, którą zaczepiałam godzinę wcześniej. Ona stoi z boku czekając na partnera, on biega z aparatem pstrykając kolejne zdjęcia katedry pod każdym możliwym kątem. Wydaje się, że to już ostatnie ujęcie i już, już, wraca do partnerki, ale nie. Último, último - woła i śmieją się oboje, a ich śmiech jest tak zaraźliwy, że uśmiecham się i ja. Last one - tłumaczy mi ona i kręci z niedowierzaniem głową. W końcu on wstaje, robi kilka kroków, ona podnosi plecaki gotowa do drogi, ale nie, on znów się cofa, znów kładzie na deskach stojącego w pobliżu katedry podestu. Último - słyszymy ponownie i wybuchamy śmiechem obydwie. 

Zrobiłam kilka zdjęć i zamierzam ruszyć dalej, ale wołają mnie z powrotem, bo jak to tak, bez zdjęcia pod katedrą? Wszak to jedna z najważniejszych gotyckich budowli w Hiszpanii. Jej budowę rozpoczęto w 1227 roku, ukończono pod koniec XV wieku. Wewnątrz znajdują się m.in. obrazy El Greco i Goi. Nie zaglądam jednak do środka. Pozuję przed budynkiem i idę dalej.





Toledo jest miastem trzech religii i kultur. Chrześcijańskiej, żydowskiej i islamskiej. Nic więc dziwnego, że kościół, synagoga i meczet stoją blisko siebie. Tego ostatniego nie udało mi się zlokalizować (na plan zerkałam nieczęsto, zgodnie z wcześniejszymi założeniami). Najtrudniej przeoczyć budowle chrześcijańskie. Ot, choćby Monasterio de San Juan de los Reyes. Niesamowita budowla, w której cieniu odpoczywałam dłuższą chwilę, przyglądając się kreacjom pań oczekujących na ślub (swoją drogą, w Hiszpanii, przeciwnie niż u nas - królują długie sukienki).




synagoga


Grajek siedzący pod jednym z kościołów gra utwór, którego tytułu nie mogę sobie przypomnieć. Przypominam sobie za to tekst. Idę i śpiewam pod nosem. Uśmiecha się do mnie mijający mnie starszy mężczyzna. Uśmiechamy się razem.




Zmęczony upałem kot odpoczywa w cieniu. Sprawdzam, czy rozumie nasze swojskie "kici-kici". Podnosi łepek, spogląda mrużąc oczy. Dwie godziny później wciąż będzie leżał w tym samym miejscu.




Podążając uliczkami w nawet sobie nieznanym kierunku, rozglądałam się na boki intensywnie, bo co tu dużo mówić - Toledo zachwyca absolutnie. W tymże mieście zmarł El Greco, hiszpański malarz greckiego pochodzenia, który spędził tu także część życia, malując m.in. Trójcę Świętą (obecnie znajduje się w madryckim muzeum Prado), Obnażenie z szat zamówiony do zakrystii toledańskiej katedry, a także wiele innych dzieł, wśród których są portrety świętych, sceny religijne, portrety wybitnych osobistości czy krajobrazy (m.in. Widok z Toledo). 

W mieście znajduje się muzeum z jego pracami (Museo del Greco), ale zwiedzania nie miałam w planie, jako że widziałam obrazy artysty znajdujące się w Muzeum Prado i jak to się mówi, to nie moje klimaty.





Tym, co w hiszpańskich miastach i miasteczkach uwielbiam, są nieśpieszne spacery wąskimi uliczkami. W Toledo często mam je na własność. Wystarczy nieco odejść od punktów zaznaczonych na turystycznych mapkach sprzedawanych w informacji. 







Jak już wspomniałam, rozglądałam się wokół nieustannie. Toledo zachwyca w ogóle i w szczególe. I te szczegóły łapałam w obiektyw. Mozaiki, elementy architektoniczne, rzeźby, dekoracje, co tylko wydało mi się interesujące. Uwagę przykuwała ceramika. Nie brak tu sklepików z lokalnym rzemiosłem artystycznym (pięknym!) oraz bronią białą. W ramach zakupu pamiątek można pomyśleć o replice broni palnej, gadżetach związanych z Don Kichotem, albo... słodyczach, bo Toledo marcepanem stoi.












Miguel de Cervantes



Toledo z trzech stron otoczone jest rzeką. Tag i budynki rozciągające się na wzgórzu tworzą malowniczą scenerię. Podobnie jak rozciągnięte nad wodą mosty. Sporo czasu spędzam w okolicach średniowiecznego Mostu Świętego Marcina (Puente de San Martín). Na moście momentami kłębi się sporo turystów, choć muszę przyznać, że nie tak wielu, jak się spodziewałam. Atrakcją są nie tylko rozciągające się z niego wspaniałe widoki, ale i zjazd tyrolski, który kusi mnie ogromie, ale akurat byłam świeżo po sytym obiedzie i dzbanku wina więc... sami rozumiecie. 

Wybieram spacer po okolicy. Wystarczy zejść z mostu i wybrać się na przechadzkę wzdłuż brzegu, by zostać z myślami sam na sam. 

Spotykam tylko jakąś parę, która bardzo chce mieć wspólne zdjęcie na tle miasta, ale tuja, na której ustawiają telefon z samowyzwalaczem, niespecjalnie chce współpracować. Za to ja i owszem, więc po chwili wszyscy mamy pamiątkowe zdjęcia i zadowoleni rozchodzimy się w swoje strony. Oni na most, ja na huśtawkę. Upalne popołudnie wymiotło dzieciaki z placów zabaw, więc mogę spokojnie się bujać w rytm "widzę Tag, nie widzę, widzę Tag, nie widzę". Jeśli bujanie się z takim widokiem i niewidokiem przed oczami nie nazywa się szczęściem, to ja już nie wiem co nim jest.











Jak już wspomniałam, gdzieś między jednym mostem a drugim postanawiam zrobić sobie przerwę na obiad. Kusi mnie menu del día w restauracji Casa Pedro. Niestety nie ma na zewnątrz wolnych stolików, więc bunkruję się w środku modląc się o to, by szalona klimatyzacja nie wypuściła mnie z Toledo z bólem gardła (na zewnątrz termometry wskazują ponad 30 stopni, więc różnica temperatur jest dość drastyczna). 

Jako pierwsze na stół wjeżdża gazpacho, solidna porcja pysznego chłodnika pochodzącego z Andaluzji. Dodatki dostaję na osobnym talerzyku, więc mogę je sobie dorzucić wedle uznania. Daniem głównym jest typowe danie kuchni toledańskiej, czyli carcamusas a la toledana z dodatkiem frytek. Duszona wieprzowina z lekko pikantnym sosem i warzywami okazuje się przepyszna. Porcja - znów solidna. Pękam w szwach. Na deser wybieram lody i ku mojemu zdziwieniu, na środku talerzyka ląduje... plastikowy kubeczek. Yhm. No cóż... Bawi mnie to ogromnie, w czym udział może mieć wino, które towarzyszy mi przy obiedzie. Według menu, w cenie obiadu (11 euro) jest być kieliszek, a na stół wjeżdża... dzbanek. Teraz już wiecie, dlaczego wolałam nie ryzykować zjazdu na tyrolce.








Gdy dzień chyli się ku końcowi, liczę na malowniczy zachód słońca, ale pogoda płata mi figla i organizuje nie tylko pochmurne niebo, ale i groźbę burzy. Jednak ani pierwsze krople deszczu spadające na rozgrzaną skórę, ani tym bardziej widoczne z dala błyskawice nie są mi w stanie popsuć humoru. 

Jeszcze tylko rzut oka na Plac Zocodóver. Tu, gdzie teraz słychać gwar rozmów dobiegający z knajpianych ogródków, niegdyś toczyły się walki byków oraz płonęły inkwizycyjne stosy. Jeszcze tylko spacer zaułkami, w których gubię drogę i muszę ratować się GPS-em. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na miasto, na niebo, na rzekę i pędzę na dworzec, bo do odjazdu ostatniego pociągu do Madrytu nie ma tak dużo czasu. 






Z Toledo wracam z jedną myślą kurczowo trzymającą się mnie za nogawkę spodenek. Ja tu jeszcze wrócę!



A niebawem zapraszam na czwartą (i ostatnią!) część madryckiego tripu.


https://www.instagram.com/ann_rk/





Zobacz też: 
*** PODRÓŻE *** 




9 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Oj, tak. Wielka miłość od pierwszej minuty pobytu. :)

      Usuń
  2. Zauroczyło mnie to miasto. Chętnie pospacerowałabym tymi uroczymi, wąskimi uliczkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale się nie dziwię. Ja się z miejsca zakochałam. I mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić w nie tak odległym terminie. :)

      Usuń
  3. Ah... znajome widoki, moje kochane Toledo :))

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do udziału w dyskusji. ;)

Wszelkie obraźliwe komentarze oraz reklamy stron będą usuwane.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...