Dałam sobie tydzień na ochłonięcie. Objazdówka, na którą tuż po spektaklu wziął mnie mąż, ta z miastem rozświetlonym blaskiem lamp i peryferiami skąpanymi w mroku, nie dała efektu. Raz po raz przeżywałam swój zawód, ubierając rozczarowanie w coraz ostrzejsze słowa, coraz bardziej rozżalony ton. Więc dałam sobie tydzień.
Przed wyjazdem do Andaluzji zamarzyła mi się wizyta w teatrze. Dlaczego? Chciałam poczuć klimat Sewilli, dać się porwać hiszpańskiej namiętności. Wybrałam więc Carmen, operę Georges'a Bizeta stworzoną w Paryżu w 1875 roku. Choć Francuz pisał ją na zlecenie, a sam w Hiszpanii nie był, wierzyłam w to, że w poznańskim Teatrze Wielkim dostanę to, czego oczekiwałam: spektakl odegrany z iście hiszpańskim temperamentem, utrzymany w takim klimacie, że szybko przeniosę się na andaluzyjską ziemię.
O naiwności, o głupoto, która sprawiłaś, że nie przeczytałam przed spektaklem recenzji, nie widziałam zdjęć, ba!, nawet obsadą się nie zainteresowałam, wychodząc z założenia, że skoro i tak się na tym nie znam, to bez różnicy, czy śpiewa Basia, Kasia czy Marysia.
I oto siedzę ja sobie w teatrze, wokół złoto, bordo i tłum ludzi, panie w eleganckich sukienkach, panowie w koszulach, którym często towarzyszyły spodnie od ślubnych garniturów, muzycy grają, kurtyna wznosi się ku górze, na scenie wykonawcy wydobywają z gardeł pierwsze dźwięki, oczywiście po francusku. A napisów nie ma. I nie ma. I nie ma.
Tymczasem Micaëla coś śpiewa, mundurowi jej wtórują, a mnie pozostaje domyślać się tekstu z kontekstu, bo jako laikus pospolitus nie czytałam libretta wcześniej.
Są! W końcu są napisy!
(Choć wysypały się także w trakcie spektaklu).
(Choć wysypały się także w trakcie spektaklu).
Pojawia się i Carmen, wyłaniając się spomiędzy robotnic fabryki tytoniu, niczym Wenus z morskiej piany. I wszystko byłoby ok, gdyby cyganka Carmen nie była... blondynką. Krótkie włosy kobiety stylizowanej na Marylin Monroe przypominały mi cygankę Bizeta tak bardzo jak mój kot przypomina lwa. Zgadza się gatunek, ba! nawet rodzina. Jedno i drugie ma cztery łapy, ogon i lubi polować. Jedno na gazele, drugie na zwinięte w kulkę sreberko, ale co tam to kot i to kot. To kobieta i to kobieta.
Gdy pomyślałam, że gorzej być nie mogło, okazało się, że i owszem. Ewentualnie z moją wyobraźnią jest coś nie tak, bo nijak nie podsuwała mi obrazu Dona José jako Azjaty. Ale co ja tam wiem, w Andaluzji nigdy nie byłam. Widocznie koreańscy sierżanci zdarzają się tam częściej, niż mogłoby się zdarzać.
Koniec końców okazało się, że zamiast andaluzyjskich klimatów mamy zimną lady i zranionego kochanka w sweterku w serek, zamiast kastanietów - plastikowe kubki, a wyzwolenie Carmen symbolizowały spodnie i sweter. Nie mogę zrozumieć, dlaczego w roli torreadora Escamillo nie obsadzono np. Apacza o orlim nosie, albo Szweda-albinosa. Jak multikulti, to już pełną gębą.
Iście hiszpańskie klimaty... [źródło] (© Katarzyna Zalewska) |
Gdy pomyślałam, że gorzej być nie mogło, okazało się, że i owszem. Ewentualnie z moją wyobraźnią jest coś nie tak, bo nijak nie podsuwała mi obrazu Dona José jako Azjaty. Ale co ja tam wiem, w Andaluzji nigdy nie byłam. Widocznie koreańscy sierżanci zdarzają się tam częściej, niż mogłoby się zdarzać.
Koniec końców okazało się, że zamiast andaluzyjskich klimatów mamy zimną lady i zranionego kochanka w sweterku w serek, zamiast kastanietów - plastikowe kubki, a wyzwolenie Carmen symbolizowały spodnie i sweter. Nie mogę zrozumieć, dlaczego w roli torreadora Escamillo nie obsadzono np. Apacza o orlim nosie, albo Szweda-albinosa. Jak multikulti, to już pełną gębą.
O kastanietach już wspomniałam, idźmy zatem dalej. Gdy w tekście libretta pojawiają się ogniste czerwienie i oranże, na scenie powiewają obrusy w kratkę. Biało-czerwone, czy też biało-różowe. Z mlecznych barów rodem. Zaczynam się zastanawiać, czy lada moment na stołach nie pojawią się kopytka lub bufetowa nie zakrzyknie: PIEROGI RUSKIE!!!
Z minuty na minutę oczy robiły mi się coraz większe. Rozłożona na łóżku Carmen przeglądała kolorowy magazyn, a ja żałowałam, że siedzę po środku rzędu, więc głupio tak wstać i pchać się do wyjścia. Zresztą koniec był już bliski. Walka Azjata vs. Blondie zbliżała się ku nieuchronnemu, dramatycznemu finałowi.
Z Teatru wyszłam rozczarowana przeogromnie. Myślałam, że może mi przejdzie, że z czasem docenię tę interpretację, ten ukłon w stronę nowoczesności, ale nie... Nic z tego. Być może, gdybym wcześniej miała okazję widzieć wersję z czarnowłosą uwodzicielką, falbaniastymi sukniami i kipiącą namiętnością, zrozumiałabym artystyczny zamysł Denisa Kriefa, być może rozczarowanie nie byłoby tak wielkie, gdybym nie miała hopla na punkcie tego, co hiszpańskie. Być może nic by to nie zmieniło.
Helena Zubanovich jako Carmen i Sang Jun-Lee jako Don José [źródło] |
Podejrzewam, że kolejna wersja Carmen będzie osadzona w świecie nerdów, że Don José dostanie kosza mailowo (a może na Facebooku przyuważy, że jego luba zmieniła status i teraz jest w związki z kimś innym?), a jego następca - Escamillo będzie musiał zmierzyć się z rywalem w Battle.net World Championship. Zwycięzca dostanie Carmen, obrus w kratę i możliwość obejrzenia corridy live w jedynym z sieciowych kin.
W domu odpaliłam youtube, a tam Elina Garanca w roli Carmen ostatecznie mi udowodnia, że spektakl, na którym byłam nie ratuje się nawet aktorsko. Film zamieszczony w internecie wzbudził we mnie więcej emocji niż to, co widziałam na żywo. Elina uwodzi, jest seksowna, cudowna i sprawia, że zaczyna się szukać w sobie ukrytego pierwiastka lesbijki. Z poznańskiej sceny wiało chłodem, a namiętność odgrywana przez Helenę Zubanovich była jedynie symboliczna. Miała postać czerwonych ubrań. Sukienki, płaszcza, swetra...
Ten spektakl miał jeden, niewątpliwy plus. Obserwując wykonawców, widząc kobietę w czarnej sukience w białe groszki, przypomniałam sobie, jak bardzo chciałam taką mieć. I mam. Przyszła do mnie wczoraj, choć granatowa, z czerwonym paseczkiem, za to w białe kropki.
Podobał mi się też płaszcz (w kratę!) jednej ze śpiewaczek. I głos Moniki Mych-Nowickiej, wcielającej się w rolę Micaëli. Wspaniale się jej słuchało.
A, i plakaty oblepiającę ścianę w knajpianej scenie były całkiem, całkiem. Patrzyłam na ten ukazujący Rondę i przed oczami miałam swoje wyobrażenie Carmen, podobne do tego, jaki widziałam na plakatach w Barcelonie. Nie było na nim ani zimnej blond uwodzicielki, ani oszalałego z miłości Koreańczyka.
Och, Carmen! Co oni ci uczynili?
I nawet popcornu nie było. Pozostało zgrzytać zębami.
I nawet popcornu nie było. Pozostało zgrzytać zębami.
Reżyser Denis Krief o swoim dziele.
Gdybym tylko obejrzała to PRZED spektaklem...
Uff, daleko posunięta interpretacja, jak widzę. Szkoda, że się tak rozczarowałaś.
OdpowiedzUsuńO rety ale klapa... Zawsze ostrożnie podchodzę do takich nowatorskich projektów :/
OdpowiedzUsuńNie lubię uwspółcześnionych oper. Kostiumy, dekoracje powinny być dopasowane do epoki, ale nie naszej ;) Ja byłam jeszcze na starszej wersji "Carmen" w Operze Narodowej. Jakiś czas temu zaczęli grać bardziej nowoczesną, na którą bym się na pewno nie wybrała.
OdpowiedzUsuńOtóż to. Tzn. trochę może rozumiem inwencję twórczą, ale niekoniecznie trafia to w mój gust.
UsuńSzkoda że nie wzbudziła Twojego zachwytu. A sama bym poszła na taki spektakl z wielką przyjemnością.
OdpowiedzUsuńAkurat też bym chętnie zobaczyła taką wersję. Widziałam dawno temu Carmen w warszawskiej operze, naprawdę mi się podobało, ale chciałabym zobaczyć jak Carmen wygląda w nowych realiach. Dla mnie też plusem jest fakt, że nikt nie przypominał pierwowzoru. Dzieki temu dostajemu jakby zupełnie nowa historię.
UsuńGdybym widziałam wersję hmm... tradycyjną, to pewnie bardziej bym doceniła tę, ale cóż... Po prostu zamysł reżysera "delikatnie" rozminął się z moimi oczekiwaniami.
UsuńOjej... Szkoda przeogromna. To podobno taka ciekawa sztuka. Blond Carmen na pewno bym nie zniosła, a i to uwspółcześnienie średnio trafione jest.
OdpowiedzUsuńNa pewno obejrzę jeszcze raz. Tym bardziej, że już nie będę potrzebowała tłumaczenia, więc mogę spektakl obejrzeć właściwie gdziekolwiek. Wyobrażasz sobie zobaczyć go w barcelońskim Gran Teatre del Liceu? :)
UsuńPrzynajmniej po francusku bylo. Ja mam Carmen na CD po... niemiecku! Sluchac sie tego nie da. A tak w ogóle to kiedy Ty sie do Sewilli wybierasz? Mam nadzieje, ze nie latem (no chyba, ze masz ochote sie roztopic z goraca...) I co jeszcze planujesz w Andaluzji zobaczyc?
OdpowiedzUsuńNie będę sobie nawet tego wyobrażać. O_o
UsuńDo Sewilli wybieram się na początku września, więc też gorąco, ale bardzo bym chciała choć na chwilę zajrzeć na Ferię de Pedro Romero do Rondy, więc stąd taki termin. Mam nadzieję zrobić objazdówkę po najważniejszych miejscach, tzn. pojechać do Granady, Kordoby, Sewilli, Kadyksu, na Gibraltar, a jak wystarczy czasu to także Nerji, Malagi i mniejszych miejscowości, które są po drodze. :)
Wcale mnie to Twoje rozczarowanie nie dziwi. Też jakoś blond Carmen nie mieści mi się w głowie...
OdpowiedzUsuńUwspółcześnianie takich dzieł, to chyba nie jest najlepszy pomysł, przynajmniej moim zdaniem.
Nic dziwnego, że się rozczarowałaś.
OdpowiedzUsuńAle lipa.. A miałam iść na ,,Carmen," dobrze jednak, że trafiłam na ,,Halkę" - przynajmniej byłam bardzo zadowolona :)
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej jedna z nas jest zadowolona. Ale "Carmen" nie odpuszczę i prędzej czy później "dopadnę" bardziej satysfakcjonującą mnie wersję. :)
Usuń