Anna B. Kann [źródło] |
Tańczyła Pani w Polsce, tańczyła w Barcelonie. Razem z Teo
Barea, jednym z najlepszych współczesnych tancerzy flamenco, prowadziła przez
dwa lata w Poznaniu Laboratorium Sztuki – Flamenco. Jak zaczęła się Pani
przygoda z tańcem?
Tańczyłam zawsze. Od dziecka. Różne rzeczy, również klasykę.
I jak wiele dziewczynek marzyłam, by zostać baletnicą. Najbliższa szkoła
baletowa była jednak za daleko o mojego rodzinnego miasta i puenty zastąpił
fortepian, a podłogę do tańca - podłoga teatralna. Do tańca powróciłam wiele
lat później jako dziennikarka; poświęciłam mu sporo filmów, reportaży,
felietonów, byłam współrealizatorem telewizyjnego spektaklu Walk@
karnawału z postem Polskiego Teatru Tańca, za który otrzymaliśmy
Kryształową Kulę na festiwalu Złota Praha... W 2007 roku dostałam
propozycję z TVP Kultura zrealizowania filmu o Międzynarodowych Warsztatach
Tańca Współczesnego, organizowanych przez Ewę Wycichowską i PTT w Poznaniu.
Wydawało mi się, że najbardziej ciekawe, z telewizyjnego punktu widzenia, będą
zajęcia z flamenco. Nie miałam o nim pojęcia. Wierzyłam, że można w ciągu 9 dni
zajęć można zamienić pierwotną niezdarność w grację prawdziwej tancerki. Jagoda
Ignaczak, rzecznik prasowy Warsztatów, podpowiedziała mi nauczyciela i zajęcia
z sevillanas. Wydawało się to proste: sevillanas to najbardziej popularny
taniec w Hiszpanii, więc nie może być trudny technicznie, zatem pomysł
telewizyjny zyska interesujący kształt... Nauczyciel się zgodził na obecność
kamery, z TVP Kultura ustaliliśmy, że będzie to reportaż wcieleniowy: czyli ja
sama będę się uczyć tańczyć... Na dwa tygodnie przed Warsztatami TVP wycofała
się z projektu, a ja zostałam z butami do flamenco, spódnicą w groszki i
miejscem na kursie. No to poszłam sprawdzić, jak to jest z tą nauką. Już po pierwszych
zajęciach ucieszyłam się, że kamera nie rejestruje moich zmagań z koordynacją
rąk i nóg, i wszelkich innych nieporadności. Flamenco przez lata omijałam
szerokim łukiem, ale jak weszłam w jego krąg, to dokonała się rewolucja w moim
życiu. Kompletnie zwariowałam. Jesienią zaczęłam uczyć się w szkole flamenco,
od razu na kilku kursach, bardzo dużo czasu poświęcałam na ćwiczenie stepów,
rąk, na słuchanie muzyki, na czytanie o flamenco. Równolegle zaczęłam się uczyć
hiszpańskiego. Zafascynowała mnie historia Hiszpanii, a zwłaszcza Katalonii.
Jeszcze w tym samym roku, jesienią, nakręciłam reportaż o poznańskim
Międzynarodowym Festiwalu Flamenco Duende - główną gwiazdą
koncertów był mój nauczyciel, Teo Barea. Podczas tej pracy zaprzyjaźniliśmy
się. I tak to się zaczęło...
Flamenco to nie tylko taniec, to sztuka łącząca w sobie
także muzykę i śpiew. A może nawet jeszcze więcej? Czy można powiedzieć, że
flamenco to pewien styl życia?
Flamenco to także poezja, malarstwo... Swoje piętno odciska
na wszystkim. Bo - w gruncie rzeczy - to stan ducha, określony stosunek do
świata. Sposób funkcjonowania w życiu. Ja to nazywam swoistą filozofią bycia.
Chociaż twórcy flamenco, pytani o filozofię flamenco, nie kryją zdziwienia i
zaskoczenia: dla nich to po prostu życie. Nie zastanawiają się nad zasadami,
które to życie organizuje... Ta sztuka wymaga otwarcia emocji, odnalezienia w
sobie prawdy, gotowości do pokazania swoich uczuć i odczuć. Musi więc zmieniać
człowieka. Nawet mówi się o kimś, że jest "cały/ cała flamenco". To
konkretna charakterystyka. Tak się nazywa kogoś, kto żyje na 100 procent: kocha
na 100 procent, złości się na 100 procent, cierpi na 100 procent. Nie
powstrzymuje swoich emocji. Łzy i śmiech są równoprawne, bez wstydu się je
eksponuje. Bo są nasze, ludzkie, bo są wyrazem emocji, efektem czegoś, co się
przeżywa. Flamenco na scenie domaga się prawdy - tu nie ma mowy o maskach,
gorsetach kulturowych. Każde kłamstwo będzie jak fałszywa nuta. Żeby tańczyć,
żeby śpiewać, żeby grać - musisz otworzyć serce i duszę. Z tego wszystkiego
wynikają też konsekwencje w postawach życiowych: nie można być kimś innym na
scenie i poza nią...
Czy Polce trudno jest poczuć ducha prawdziwie hiszpańskiego
tańca? Inna mentalność, inny styl życia i sam fakt, że nie jest to element
kultury towarzyszący nam od małego, stanowią przeszkodę podczas nauki i próby
zrozumienia sensu i magii flamenco?
Polki są bardzo muzykalne. Kiedy zaczynają uczyć się
flamenco, robią to z niezwykłą determinacją. Doskonalą swoje umiejętności na
kursach w Hiszpanii. Te, które pozostają przy flamenco, są naprawdę dobre.
Mówię nie o kobietach i dziewczynach, które tańczą rok, czy dwa - tylko o tych,
które flamenco traktują poważnie, chcą z nim połączyć swoje życie. Oczywiście,
Hiszpankom łatwiej. Dla nas rytm poszczególnych tańców jest trudny, trudna do
zrozumienia konstrukcja poszczególnych pieśni, ale nie niemożliwa do
opanowania. Dowodem takie tancerki, jak chociażby: Katarzyna Radułowicz,
Małgorzata Matuszewska, Nadia Mazur, Marta Dębska, Agata Teodorczyk...
Wszystkie one są świetne technicznie, mają swoje własne choreografie, setki
występów za sobą i rzesze wielbicieli. "Duch hiszpański" - to w
gruncie rzeczy, poza techniką, otwartość emocjonalna na świat. Sensu szuka się
w tekście pieśni i w sobie samym. A magia? Ją się odczuwa, nie rozumie. To owo
słynne "duende", rodzaj catharsis: albo spływa na nas, albo nie. Nie
da się go zaprogramować, nie da się go przewidzieć. Jak to w sztuce.
Ale warto też pamiętać, że flamenco nie tylko jest sztuką,
nie tylko dla profesjonalistów. To także terapia. Być może dla większości
kobiet próbujących tańczyć.
A jak to jest z Panią? Czuje się Pani "cała flamenco"?
Mnie flamenco nauczyło innego traktowania siebie i świata
wokół. Pozwoliło rozluźnić gorset obyczajowy. Nie, nie stałam się skandalistką,
ale przestałam się przejmować ocenami typu "wypada - nie wypada".
Zaczęłam też koncentrować się na "tu i teraz", by każdy dzień był
dobry, najlepszy. Uwierzyłam, że wszystko w życiu zdarza się w swoim czasie, że
przychodzi do nas, kiedy jesteśmy na to gotowi, że każdy człowiek ma swoje
własne tempo i niczego nie należy przyspieszać. Pozwoliłam sobie na luksus nie
ukrywania emocji. Mówię o ty, co mnie cieszy i o tym, co mnie boli. Chcę, by
moje emocje obchodziły innych, by je uwzględniali. Nie udaję osoby, po której
wszystko spływa, nie można jej ani dotknąć, ani zranić. Nie chowam się za
maskami. Czy to znaczy, że jestem flamenco? Nie wiem. I nie do mnie ocena
należy. Na pewno jednak inaczej żyję, odkąd zanurzyłam się w świecie flamenco.
Prościej i - wydaje mi się - piękniej. Więcej we mnie uśmiechu, więcej
pozytywnej energii. Nie obrażam się na życie. Żyję. Po prostu żyję.
Mam wrażenie, że na polskich ulicach byłoby dużo piękniej,
gdybyśmy umieli znaleźć w sobie ten uśmiech i tę pozytywną energię, o której
Pani mówi. Nie odchodząc zbyt daleko od tematu flamenco, chciałabym teraz
porozmawiać o Pani debiutanckiej powieści. W Do zobaczenia w Barcelonie mamy
różne typy bohaterek. Czy któraś z nich jest Pani szczególnie bliska, czy w
którejś odnajduje Pani własne cechy?
Wszystkie są mną i żadna nie jest mną... Moje myśli, skoro
ja piszę... Każda z nas - jak sądzę - bywa na rozdrożu i przeżywa rozterki, czy
osobiste szczęście, uniesienie jest ważniejsze od obowiązku wobec bliskich, każda
z nas bywa aniołem dla innych, i każda z nas czasami próbuje sobie udowodnić
swoją wyjątkowość, sprawdzić swój wpływ na mężczyzn... Ale, oczywiście,
najważniejsza jest Ewa. Bo to kobieta w wieku, kiedy zwykle zapominamy już o sobie.
Tak zostałyśmy wychowane. Że trzeba się poświęcać, że rodzina, że dzieci, że
mąż, a nasze potrzeby są nieistotne. Wiele moich znajomych tak postępuje. Jeśli
zaczynają się buntować, wyrzuty sumienia tłumią dokładnie radość z tego, co
zamierzały zrobić. U nas myślenie o sobie określa się jednoznacznie
pejoratywnie jako egoizm. A egoizm bywa zdrowy. Ratuje nas. Żyć trzeba dobrze,
nie dając się zalać goryczy rozczarowań, niespełnień. Nasz własny egoizm uczy
innych empatii, zwraca uwagę na obecność drugiego człowieka. Nie możemy
pozwolić, by świat przestał nas widzieć. Mamy prawo do szczęścia, do uśmiechu
niezależnie od wieku... Ale przy okazji zadaję pytania o to, czym jest miłość
małżeńska, czym jest wspólne życie, czym jest dojrzałość...
Krótko mówiąc, Pani powieść to nie tylko flamenco, słońce,
piękna Barcelona i gorące romanse, ale też próba zwrócenia uwagi na problemy, z
jakimi borykają się kobiety w różnym wieku. Przy okazji portretowania stolicy
Katalonii, wspomina Pani o problemach z jakimi borykają się barcelończycy: kłopotach
ze znalezieniem pracy, niełatwej sytuacji młodych pragnących się usamodzielnić,
wysokich cenach mieszkań itp. Polacy często narzekają na utrudniony start w
dorosłość. Czyżby Hiszpanom wcale nie było łatwiej? Czy można porównać trudy wejścia w dorosłość
Hiszpanów i Polaków? Przed kim poprzeczka stoi wyżej?
Starałam się tak pisać tę książkę, by znalazło się w niej
kilka poziomów odczytań: można poprzestać na romansach, można skupić się na
flamenco czy Barcelonie, a można także zastanowić się właśnie nad kondycją
kobiet dojrzałych. O ich problemach mówi się dopiero wtedy, kiedy wymagają już
pomocy specjalistycznej. Często ich walka z życiem kończy się ciężką depresją.
Dobrze by było sobie uświadomić, że depresja kobiet 40+ to nie zawsze efekt
menopauzy, tylko braku poczucia własnej wartości. To nie zaburzenia gospodarki
hormonalnej, to system wartości, w jakim żyjemy.... Chciałam, by kobiety zadały
sobie pytanie, czy o ich wartości decyduje mężczyzna, z którym żyją, czy może
jednak one same... Gdzie mają odnaleźć siłę, jeśli mąż (czy partner) je opuści?
Szukając kolejnych ramion? Siła jest w nas. Tam trzeba jej szukać. Inaczej
czeka nas status niewolnika, życie w nieustannym strachu przed opuszczeniem.
Pyta Pani o młodych, o to, komu trudniej na starcie:
Hiszpanom czy Polakom... Jeśli wierzyć statystykom - Hiszpanom. To ich kraj
jest na skraju bankructwa, to u nich szaleje bezrobocie, nawet w bogatej
Katalonii. Ważny jest jednak też osobisty ogląd sytuacji. Hiszpanie są mniej
roszczeniowi niż my, nie pielęgnują w sobie smutku, żalu, nie hodują poczucia
krzywdy. My często zachowujemy się jak obrażone dzieci. Więc z powodów "charakterologicznych" trudniej nam się żyje. Mimo, że "obiektywnie" warunki mamy lepsze. Tylko... czy generalizowanie ma
sens? Każdy ma swój indywidualny próg szczęścia i nieszczęścia. Hiszpanię
postrzegamy jako raj: słońce, plaże, piękne miasta, uśmiechnięci ludzie. Ja
chciałam tylko zwrócić uwagę, że ludzie tam żyjący też mają problemy. I to
niemałe. Tylko lepiej sobie z tym radzą.
To właśnie jest w literaturze niesamowite – tę samą powieść
odbieramy tak różnie, w zależności od tego, co dla nas jest najważniejsze.
Przyznaję, że sama skupiłam się głównie na opisach miejsc, emocji
towarzyszących flamenco i wzmiankach o życiu barcelończyków. Odniosłam
wrażenie, że Barcelonę zna Pani bardzo dobrze. Czy są tam miejsca, które jakoś
szczególnie zapadły Pani w pamięć oraz takie, które powinien zobaczyć każdy
turysta pragnący poznać klimat tego miejsca, a które niekoniecznie są zaliczane
do tych najbardziej popularnych?
Późno debiutuję jako pisarka, jestem kobietą dojrzałą. Przez
lata pracy jako dziennikarka i reżyser filmów dokumentalnych, nauczyłam się, że
sprawy trudne należy ubierać lekko i kolorowo - znaleźć klucz, by nie kłuły jak
jeż, tylko żeby docierały do nas "mimowolnie". O wiele przecież
łatwiej było główną bohaterką zrobić młodą, piękną dziewczynę. Ale wtedy byłaby
historia tylko o zauroczeniu, nic więcej. Jeśli zadamy sobie pytanie, dlaczego
postacią najważniejszą jest kobieta po czterdziestce, nie wierząca w swoją
atrakcyjność, no to wtedy otworzą się wszystkie problemy, o których chciałam z
czytelnikami rozmawiać.
Barcelonę znam dobrze. Zakochałam się w niej - jak wielu -
od pierwszego spotkania. Sporo o niej wiedziałam nim się tam pojawiłam. Od
pierwszego dnia czułam się na jej ulicach jak bym tam się urodziła. Kiedy
gdzieś jadę, czytam przewodniki, ale nie lubię zwiedzać dźwigając je w torbie.
Kieruję się intuicją, kaprysem, chwilą. Patrzę uważnie dokoła i idę tam, gdzie
przeczuwam, że znajdę coś szczególnego. Chodzę własnymi ścieżkami. I uwielbiam
przesiadywać w ogródkach kawiarnianych, tych na ulicach, słuchać melodii
języka, przyglądać się ludziom, z ich zachowań czytać historie. Dla mnie
najważniejsze to poczuć atmosferę miasta, jego wewnętrzny puls. Lubię
zastanawiać się nad korelacjami zachodzącymi między architekturą a
człowiekiem... Lubię się zachwycić czymś - wydawać by się mogło - banalnym,
pospolitym. Ot, kolorem farby na drzwiach, skrzynką ustawioną pod murem. Świat
oglądam trochę jak film, kadruję. Może dlatego łatwiej mi potem odtworzyć
detale w opisach, emocje?
Po każdym pobycie w Barcelonie odpowiedziałabym Pani inaczej
na pytanie, gdzie najlepiej odkryje się to miasto. Kiedyś byłaby to Barceloneta
albo plac przy Katedrze, albo moja ukochana dzielnica Born. Ale dziś pewnie
każdego turystę zaprowadziłabym do El Raval, dawnej dzielnicy kabaretów i
prostytutek, a dziś miejsca artystów i totalnej mieszanki etno. To tam
najłatwiej odkryć kolor i dźwięk Barcelony. No i jest w El Raval Kot - słynna
rzeźba Frenanda Botero - symbol szczęścia... Miejsce, do którego zawsze wracam,
to kościół Santa Maria del Mar. Nie z powodów religijnych. Z powodów
estetycznych. Żadna świątynia nigdy nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak
ta. I to się nie zmienia.
Jedna z bohaterek Do zobaczenia w Barcelonie stawia sobie
za cel wdrapanie się na grzbiet Kota z Raval wierząc, że zapewni jej to
szczęście. Próbowała Pani w ten sposób pomóc własnemu szczęściu?
Nie... nie wdrapywałam się. W Totolotka też nie gram.
Rozumiem, że ludziom potrzebne są różne czary, zaklęcia, by uwierzyć we własną
moc. I dobrze. Każda motywacja do działania jest dobra. Wdrapanie się na Kota
wymaga samozaparcia, determinacji... jeśli raz się to z siebie wykrzesze, to
może i przy innych okazjach się powtórzy? Poczucie szczęśliwości z odniesionego
sukcesu jest smakiem, którego się nie zapomina. Dobrze więc ludziom służy. Nie
chcę przez to powiedzieć, że czuję się osobą otoczoną "chmurą
szczęścia" i Koty mi niepotrzebne... Wierzę w to, że nic w życiu nie
dzieje się przypadkiem, a na sukces pracujemy dzień po dniu. Po prostu kiedyś w
końcu przychodzi czas "odcinania kuponów". I tyle. Niektórzy mówią,
że szczęście to... decyzja, którą się podejmuje. Kto wie, może mają rację?
A miłość? Przychodzi sama, czy trzeba jej pomóc? Ona
decyduje za nas, czy też możemy zdobywać ją krok po kroku, starając się dopomóc
szczęściu, tak jak to robiła powieściowa Marta, zastawiając sidła na obiekt
swoich uczuć?
A czy to była miłość?
Myślę, że to zależy od definicji. Czasami z boku ciężko
odróżnić ją od pożądania, fascynacji czy po prostu zwykłego polowania na
kolejną zdobycz.
Jak w takim razie Pani ocenia postępowanie swojej bohaterki?
No właśnie. Na początku jest fascynacja. Zaczyna działać
chemia. Zachowujemy się coraz bardziej irracjonalnie, mamy problemy z oceną
stanu faktycznego. To jest moment na decyzje. Albo poddajemy się uczuciu, albo
się wycofujemy.
Nie chcę oceniać moich bohaterek. Każdą jakoś rozumiem.
Każda inaczej pojmuje szczęście i szuka możliwości jego realizacji na miarę
swoich potrzeb, na miarę swoich wyobrażeń. Na pewno Barcelona odmieniła życie każdej z nich, każdej z nich coś uświadomiła. Najboleśniejszą
lekcję odebrała Marta. Ale też i najlżej traktowała życie. Miało spełniać jej
kaprysy. Gośka przekonała się, że trzeba mieć na uwadze nie tylko siebie, ale i
drugiego człowieka, że zawsze coś w życiu może "wymknąć się spod
kontroli", Ewa pozostaje największą zagadką, ma też najwięcej do stracenia
i najwięcej do zyskania. Musi przede wszystkim odnaleźć siebie. Musi ostudzić
głowę, by nie popełnić drugi raz błędu związania się z nieodpowiednim
człowiekiem. Do tego ma zobowiązania wobec dzieci. Musi ich dobro też wziąć pod
uwagę. Nie, nie twierdzę, że wracając do męża uszczęśliwi córki. Na pewno
jednak, jakiej by decyzji nie podjęła, musi być to jej własna decyzja - nie
poddanie się losowi, tylko świadome zmierzenie się z nim. Bez żalu, bez złości,
bez poczucia utraty czegoś najcenniejszego...
kościół Santa Maria del Mar |
Skoro już o miłości mowa… Oprócz Polek próbujących swych sił
w tańcu, w Pani powieści mamy też rasowego hiszpańskiego tancerza –
przystojnego, seksownego, szarmanckiego, za którym kobiety oglądają się z
przyjemnością. Hiszpański macho to stereotyp czy też spora szansa na złamane
serce?
Nie mam pojęcia, jak wygląda hiszpański macho. Ale... pewnie
łamie serca. Bo z jednej strony mówimy o partnerskich stosunkach między kobietą
a mężczyzną jako najbardziej pożądanych, a z drugiej jakoś tęsknimy za
"mocnymi" mężczyznami, opiekuńczymi ale i wymagającymi... Pewnie
niemała to zasługa filmowych romansów. Taki Rhett Butller z "Przeminęło z
wiatrem" to typ niezmiennie się podobający... No i jest w nas jakaś
dziwaczna potrzeba sprawdzania, czy macho da się "usidlić"... No więc
bywa potem różnie.
Mój Paco zdecydowanie do grupy machos nie należy. Ma w sobie
bolesną tajemnicę. Próbuje zagłuszyć wspomnienie, nie szuka kogoś, kto zastąpi
Annę. Boi się zaangażować ponownie. Kiedy pojawia się Ewa, ma tyle samo
wątpliwości, co ona. Próbuje uciekać. Popełnia błędy, z których nie zdaje sobie
do końca sprawy, bo przygodny seks traktuje inaczej niż jego partnerki. To
chwila, emocja jednorazowa, a nie obietnica wspólnego życia. Czy to
"rasowy" tancerz? Taki z fan-clubem? Ma rzesze wielbicielek, ale
stara się pilnować, by nie przekraczać granicy profesjonalizmu. Wie, że jest w
stanie oczarować każdą, wie, jak działa jako artysta. Ma chwile słabości jak
każdy człowiek. Ale tęskni za stabilizacją. Za normalnością. Za domem.
Bardzo bym chciała, by opowiedziana przez Panią historia
miała dalszy ciąg. Ciekawi mnie zwłaszcza to, jak potoczą się dalsze losy Paco
i Ewy. Planuje Pani kontynuację swojej powieści?
Zostawiając otwarte wątki, myślałam o tej powieści jako o
"księdze - drzewie", że Barcelona może być punktem wyjścia lub
dojścia, lub epizodem, dla kilku innych historii. Zaproponowałam to mojemu
wydawcy. Rozumiem jednak, że dla niego to sytuacja ryzykowna, bo musiałby
związać się ze mną na kilka lat, a raportów sprzedaży jeszcze nie ma... Na
razie mogę powiedzieć tylko tyle: jest zamówienie na kolejną powieść. Powinna
się ukazać w przyszłym roku. Czy to będzie jakiś ciąg dalszy, czy zupełnie coś
nowego jeszcze nie wiem, rozmowy trwają. Pomysłów mam sporo.
W takim razie mocno trzymam kciuki za wysokie słupki
sprzedaży! Zbliżając się powoli do końca naszej rozmowy, chciałam jeszcze
zapytać o Pani czytelnicze zainteresowania. Po jakiego typu literaturę sięga
Pani najczęściej? Jakie książki poleciłaby Pani tym, którzy chcieliby zrozumieć
hiszpańską mentalność i bliżej poznać ten kraj?
Czytanie to nawyk. Jestem po studiach polonistycznych. Nie
czytam tylko książek o Hiszpanii. Te, które pomagały mi zmierzyć się z
Barceloną, wymieniam w powieści. Bo moje bohaterki też czytają i nie ukrywają
tego. Od dłuższego czasu zaczytuję się Alice Munro, uwielbiam opowiadania,
bardzo lubię Doris Lessing, ale czytam też Wiesława Myśliwskiego czy Jerzego
Sosnowskiego. Ostatnio przy łóżku leży powieść Jaume Cabré Głosy
Pamano, świetna rzecz. Czekam na nową Tokarczuk. Ale jest też miejsce na wspomnienia
Shirley Maclaine. A poza tym teksty związane z wykonywaną pracą. Jak widzi
Pani... spora różnorodność.
Łatwiej mi powiedzieć, czego nie lubię. Nie czytam fantasy,
s-f, średnio przepadam za kryminałami. Mam swoją ulubioną autorkę kryminałów: Fred Vargas. Mroczna opowieść połączona z historią sztuki, archeologią. Lubię, gdy rozrywka miesza się z konkretną wiedzą.
Cabré i mnie zauroczył. Niedługo autor przyjedzie do Krakowa
i szczerze mówiąc nie mogę się tego spotkania doczekać. Jako, że sama kryminały
uwielbiam, Vargas dodaję do listy autorów, których koniecznie muszę poznać.
A komu poleciłaby Pani „Do zobaczenia w Barcelonie”?
Dlaczego warto sięgnąć po książkę Anny B. Kann?
Barcelona rzeczywiście może być świetną scenerią. Kryminał w
stylu Vargas? Czemu nie? Jakiś pomysł błąka mi się po głowie...
Na koniec zadała mi Pani najtrudniejsze pytanie... Dla kogo
ta książka? Na pewno nie tylko dla kobiet. Etykietka "literatury
kobiecej" krzywdzi ją. To jest po prostu powieść. O pokomplikowanych
ludzkich losach. O małżeństwie i zdradzie. O próbach bycia szczęśliwym i błędach,
o samotności, o definicjach życiowych, o tym, co ważne, co najważniejsze. Ale
także to powieść o pasji. O mojej pasji do flamenco. To próba ukazania tej
sztuki wieloaspektowo, złamania stereotypów w myśleniu o niej. To próba
opowiedzenia o flamenco jako o filozofii życia, o jego sile i magii. To próba
przybliżenia flamenco ludziom, którzy znają je tylko z przypadkowych spotkań
koncertowych. A w tle - moja miłość do Barcelony. Zapis jej zapachu, smaku,
koloru, emocji, jakie wzbudza. Mentalny powrót w ukochane miejsca, zaproszenie
do odwiedzenia, do spojrzenia na nią nie poprzez Gaudiego, ale każdy anonimowy
dom, każdą ulicę, zaułek, kamyk na drodze. Na pewno można z moją książką wybrać
się na spacer po Barcelonie, zamówić dobry obiad. Na pewno po mojej książce uważniej
będzie się oglądało występy tancerzy flamenco, może nawet niektórzy zechcą
spróbować go się uczyć. Może też kobiety z grup 40+ zawalczą o siebie,
przestaną być "przezroczyste" chociażby dla najbliższych... A
mężczyźni? Też znajdą kilka tematów do przemyśleń. I to nie tylko z powodu
Paco.
Pani Ani bardzo dziękuję rozmowę, a Was, mam nadzieję, udało nam się przekonać do lektury jej książki, odwiedzenia Barcelony, a może i zapisania na kurs flamenco.
Jeśli Poznań w środowy wieczór nie jest dla Was zbyt odległym miejscem, to serdecznie zapraszam na spotkanie z autorką. Odbędzie się ono 8 października o godzinie 18.00 w sali Calisia hotelu NH Poznań, przy św. Marcinie. Spotkanie organizowane jest w ramach Festiwalu Que Pasa (wstęp wolny, ale liczba miejsc jest ograniczona, więc warto zarezerwować sobie krzesełko tutaj).
Barcelona w zdjęciach
Nie znam twórczości tej autorki, ale jej miłość do wszystkiego, co hiszpańskie jest wystarczającym argumentem przemawiającym za sięgnięciem po "Do zobaczenia w Barcelonie". :)
OdpowiedzUsuńTo właśnie skusiło i mnie. :)
UsuńZgadzam się z autorką a propos kobiecych problemów, w tym problemów kobiet dojrzałych - jednak moim zdaniem "Do zobaczenia w Barcelonie" o tym nie traktuje, a jeśli już, to bardzo trudno dostrzec ten poziom, o którym wspomina autorka. W końcu nasze problemy nie powinny ograniczać się do kłopotów z mężczyznami...
OdpowiedzUsuńMyślę, że to czy się dostrzeże ten wątek czy nie, zależy od zainteresowań czy problemów osoby czytającej. Mnie na pewno mniej się rzucił w oczy niż kobiecie, która się z nim boryka. Podejrzewam, że u Ciebie może być podobnie. ;)
UsuńWywiad przeczytałam z wielką przyjemnością :)
OdpowiedzUsuńSama książka nie dla mnie, jednak wywiad bardzo interesujący.
OdpowiedzUsuńSuper. :) W takim razie osiągnęłam swój cel. :)
UsuńNe znam twórczości tej autorki, ale wywiad bardzo mi się podoba :)
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy. A może i książka by Cię zainteresowała?
UsuńNie spotkałam się z twórczością autorki, bo po prostu takich książek nie czytam, lecz gdy zagłębiałam się w wywiad, dostrzegłam w samej autorce niezwykłą charyzmę, i t przysłowiowe "coś" co sprawia, że lgniemy do tej osoby. Uwielbiam wywiady, w których autorzy się tak rozpisują. Gratuluję przyjemnego wywiadu :)
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńA jak się okazało, autorkę świetnie się też słucha. Ma w sobie mnóstwo pozytywnej energii. Warto się wybrać na jej spotkanie autorskie.
Muszę koniecznie poznać twórczość tej autorki, bo sugerując się wywiadem to bardzo barwna, ciekawa i inteligenta osobowość.
OdpowiedzUsuńMyślę, że jej powieść mogłaby Ci się spodobać. :)
UsuńWspaniały wywiad. Aż żałuję, że ostatnio nie wzięłam tej książki z księgarni :(
OdpowiedzUsuńFaktycznie, szkoda. Myślę, że by Ci się spodobała. :)
UsuńŚwietny wywiad :)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
Usuń