Tom Winter Zagubione szczęście wyd. Wielka Litera 2013 288 stron |
Kumulacja emocji, znacie to? Coś się w was gromadzi i nie może znaleźć ujścia. Nie zawsze chcemy swoimi problemami zawracać głowę bliskim. Bywa i tak, że w otoczeniu nie mamy kogoś, kto w tej właśnie chwili wysłucha, pocieszy, pomoże. Można wyruszyć nocą do miasta, dzielnic pubów i barów, gdzie w półmroku za kontuarem czai się gotowy znieść nasze smętne towarzystwo barman. Można z głową wtuloną w poduszkę skorzystać z telefonu zaufania lub w bladej poświacie nocnej lampki, wylewać swe żale na kartach dziennika. Można też napisać list i wrzucić go do pocztowej skrzynki. List ten, bez znaczka i adresata, prawdopodobnie trafi donikąd, lecz przecież zdarzyć się może, że wpadnie w czyjeś ręce, że ktoś go przeczyta. Gdzieś tam, w maleńkim budynku poczty, na zapleczu, z rumieńcem wstydu towarzyszącym wgłębianiu się w cudze sekrety, ktoś przeczyta tych kilka słów. Może uśmiechnie się, może zamyśli. Kto wie?
Carol jest nieszczęśliwa. Carol marzy o chorobie. Nie o żadnej śmiertelnej ani o kalectwie. Nie chce korzystać z parkingu dla niepełnosprawnych, pomimo oczywistych korzyści.
"Faktycznie, niewiele w życiu osiągnęła - mogłaby powiedzieć ludziom - ale to ze względu na... mój trąd".
Wyobraża sobie, jak ze współczuciem kiwaliby głowami, jednocześnie odsuwając się od niej, i może nawet sama czułaby się lepiej, patrząc co rano w lustro: kobieta w średnim wieku, która wprawdzie wiele nie osiągnęła, ale tylko dlatego, że nie mogła, zbyt zajęta złuszczaniem obumarłej skóry i szukaniem zagubionych części ciała[1].
Carol nie dogaduje się z siedemnastoletnią córką, męża ma za skończonego palanta i właśnie postanowiła zmienić swoje życie. Chce odejść. Zostawić rodzinę i zacząć nowe życie. Postanowione. Powie mu dziś przy obiedzie, chociaż nie bardzo wie, jak zacząć[2]. Nie wie też, że nie zacznie wcale, bo mąż pierwszy wyskoczy ze ścinającą z nóg rewelacją. Mąż-palant ma raka. Guza na jądrze. I nawet sfrustrowana, zdecydowana na odejście Carol, nie potrafi tak po prostu odwrócić się na pięcie, oddalić niespiesznie, by już nie wrócić, by zostawić Boba samego, z czającym się w jego oczach przerażeniem, z widoczną w nich niemą prośbą. Bądź przy mnie.
Chwilowo plany Carol diabli wzięli. Kobieta dusi się we własnej złości i nie bardzo wie, jak należałoby postąpić. Wiesz co? Powinnaś napisać list. (...) Chodzi o to, żeby przelać na papier wszystkie swoje uczucia, a potem to spalić[3], radzi jej przyjaciółka. List do wszechświata, bez adresata, bez wysyłki. Pomysł wydaje się idiotyczny, a jednak Carol udaje się przełamać. Pierwszy list jest pełen złości, kolejne coraz bardziej wyważone. Nie kończą spalone w umywalce, kobieta wrzuca je do skrzynki na listy. W sortowni trafiają w ręce Alberta. Początkowo jedynie odrobinę intryguje go koperta bez adresu, z uśmiechniętą buźką wymalowaną w rogu, później, gdy zapoznaje się z treścią kolejnych listów, zaczyna odczuwać swego rodzaju więź z nadawcą. I czeka na kolejną dostawę poczty.
Albert. Mężczyzna w sile wieku, samotny po śmierci żony, nieszczęśliwy, z kotką-nielotem, która po spotkaniu z twardym podłożem ma łapki uwięzione w gipsie, nie miewa zbyt wielu powodów do radości. Lada moment straci pracę, nie ma przyjaciół, za to mieszka w sąsiedztwie faceta, który jak tylko może, stara się zatruć Albertowi życie. Smutny życiorys.
Albert. Mężczyzna w sile wieku, samotny po śmierci żony, nieszczęśliwy, z kotką-nielotem, która po spotkaniu z twardym podłożem ma łapki uwięzione w gipsie, nie miewa zbyt wielu powodów do radości. Lada moment straci pracę, nie ma przyjaciół, za to mieszka w sąsiedztwie faceta, który jak tylko może, stara się zatruć Albertowi życie. Smutny życiorys.
Zagubione szczęście. Prosta historia. Nic nadzwyczajnego, a jednak czyta się ją z przyjemnością.
Carol nie ma pojęcia, że ktoś czyta jej listy. I nie jest dla niej istotne, czy trafiają one w czyjeś ręce, czy giną w próżni. Wychodząc na ulicę, myśli o ludziach, którzy się modlą. Oni czują się lepiej nie tylko dlatego, że wylali swe żale, ale też dlatego, iż wierzą, że ktoś ich wysłuchał. Czy to takie ważne, żeby to była prawda? Niespecjalnie. Wystarczy, że istnieje taka możliwość[4]. Czasami tych kilka słów skreślonych na kartce przynosi ulgę. Złe emocje ulatują, Wraca spokój i zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Warto spróbować.
Zagubione szczęście to debiutancka powieść. Tom Winter nie sięgnął po temat oryginalny, ale stworzył powieść pełną ciepła i spokoju, która może nie kipi nadmiernie skrajnymi emocjami, ale przynosi ukojenie, spłyca oddech, spowalnia zbyt mocno kołaczące serce. Listy mają w sobie spokój, jakiego nie zawiera bezduszność maili czy skrótowość sms-ów. I taki sam spokój ma w sobie powieść Brytyjczyka. Nie znaczy to, że autor spłyca frustracje Carol, strach Boba, czy żal Alberta. Nadaje jednak tym emocjom nieco bledszy odcień, a przy tym wprowadzając odrobinę humoru sprawia, że Zagubione szczęście niesie w sobie spory ładunek optymizmu.
Bohaterów w tej powieści mamy różnych, od wzbudzających sympatię, po wywołujących niechęć. Moim ulubieńcem stał się Albert. I przede wszystkim trzymałam kciuki za to, żeby to on właśnie odnalazł tytułowe "zagubione szczęście".
Boleję jedynie nad zakończeniem, nieco zbyt pospiesznie wprowadzonym, jakby autor chciał puścić bohaterów wolno, nie dając czasu ani im, ani czytelnikom, na oswojenie się z nową sytuacją. Listy, które w pewien sposób połączyły Carol i Alberta, nie przejdą bowiem bez echa, ale o ile wcześniej Tom Winter poświęcał im więcej czasu, o tyle w pewnym momencie urwał historię, dorzucając jedynie kilka akapitów pozwalających ujrzeć przyszłość, trochę zbyt cukierkową, moim zdaniem. Jednak zawsze można nie czytając ostatniego rozdziału, pozostać w sferze niedopowiedzeń i samemu wykreować przyszłość bohaterów. W końcu kto powiedział, że każda historia może mieć tylko jeden właściwy finał?
Kate Bush Army Dreamer
piosenka, która wzruszyła Boba do łez
***
[1] Tom Winter, Zagubione szczęście, przeł. Małgorzata Miłosz, wyd. Wielka Litera, 2013, s. 5.
[2] Tamże, s. 6.
[3] Tamże, s. 29.
[4] Tamże, s. 64.
***
Przy okazji, chciałabym Wam polecić dwa filmy, w których to właśnie listy odegrały bardzo dużą rolę. Pierwszy z nich to wspaniała animacja Mary i Max, drugi to Listy do Julii, przesympatyczna komedia romantyczna. Zwiastuny poniżej.
Mary i Max reż. Adam Elliot
Listy do Julii, reż. Gary Winick
Mnie przekonałaś:) Coraz bardziej rozrasta mi się lista książek do przeczytania...
OdpowiedzUsuńCieszę się. :)
Usuńja niestety nie czuje chęci poznania tej historii - raczej się nie skusze :(
OdpowiedzUsuńTak też myślałam. ;)
UsuńHa, w pierwszej chwili właśnie pomyślałam o "Mary i Maxie". :-)
OdpowiedzUsuńAle, ale, jak to możliwe, że list bez adresu jednak do kogoś trafił? :P
Skrzynka -> sortownia -> Albert z sortowni ;)
UsuńGdyby nie ciekawski Albercik, pewnie trafiłby najwyżej do pieca.
No fuckt, umknęło mi to zdanie. Może za bardzo sceptycznie się nastawiłam.
UsuńWięcej wiary w pocztę nie-polską. :P
UsuńCiekawa jestem, do kogo trafiła moja karta do bankomatu, bo poprzednia szła miesiąc i nie doszła. :P A ta, którą mam dostać jest dopiero od tygodnia w trasie. :P
UsuńTrzeba było dopłacić za opcję "priority". Miałabyś kartę w trzy tygodnie! :P
UsuńZaciekawiłaś mnie tym bardziej, że to debiut autora więc w przyszłości powinno być tylko lepiej ;)
OdpowiedzUsuńAno, całkiem niezły początek kariery.
UsuńMam tę książkę na swojej półce i czeka grzecznie na przeczytanie. Optymizmu mi brakuje, więc to lektura w sam raz dla mnie :P
OdpowiedzUsuń"Listy do Julii" widziałam - świetny film :)
Fajnie, lekko się czyta. W przeciwieństwie do "Złej kobiety" tego samego wydawnictwa. Właśnie zaczęłam. Tu już tak lekko nie jest.
UsuńZaskakująco dobry. Spodziewałam się totalnej bzdury, a tu i historia sympatyczna i widoki przepiękne, i bohaterowie całkiem ciekawi.
"Złą kobietę" też mam. Skoro tak, to swoją przygodę z tym wydawnictwem zacznę od "Zagubionego szczęścia" :)
UsuńZ tym, że "Zła kobieta" nie jest zła. Tylko póki co przerażająco smutna i smutno przerażająca. ;)
UsuńSpoko, po "Świętym od ćpunów" chyba wolę coś lżejszego. ;)
UsuńNie czytałam. Ale jak coś lżejszego, to z pewnością nie "Zła kobieta". Świetna książka, ale w pewnym momencie wymiękłam. =/
UsuńUdało mi się przeczytać tę książkę i mi się spodobała. Zdziwiłam się nawet, że to debiut :)
UsuńZawsze mnie to ciekawiło, czy udany debiut sprawia, że autorowi jest łatwiej czy trudniej napisać kolejną książkę.
UsuńMoim zdaniem trudniej, gdyż autor zdaje sobie sprawę, że kolejna książka musi być jeszcze lepsza. Czuje presję, by nie zawieźć swoich czytelników. Choć z drugiej strony, jeśli poprzednia książka nie powstawała w trudach i znojach, to nie ma z tym większych problemów. Musi jedynie znaleźć ciekawy temat. :)
UsuńZ drugiej strony słabo debiutujący autor, jeśli ma chęci i szansę na to, by wydać kolejną powieść, musi naprawdę mocno się postarać, żeby zatrzeć złe wrażenie i wzbudzić zainteresowanie nowym tytułem.
UsuńJest coś ekscytującego w czytaniu cudzych listów, coś zakazanego. W tym konkretnym przypadku to jakby zagłębienie się w czyimś dzienniku, pełnym najskrytszych, najbardziej prywatnych myśli.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem w jaki sposób się ta historia rozwija, chociaż niepokoi mnie trochę te przesłodzone i najwyraźniej nie do końca realistyczne zakończenie. Tyle już było książek, w których chętnie zmieniłabym finał...
Realistyczne może i jest, ale trochę zbyt gładko to wszystko się kończy. Pewnie bywa i tak, ale chyba niezbyt często. Ale co tam, olać zakończenie. Reszta jest ok. ;)
UsuńJakiś przykład?
Grunt, że da się znieść. W sumie to teraz zaczęło mnie intrygować te zakończenie, chociaż nie lubię kiedy wszystko się nagle tak gładko rozwiązuje. Poza tym postać Alberta wydaje mi się niezwykle sympatyczna :)
UsuńNie znasz tej serii niestety, gdyż jest to fantasy wymieszane z sci-fi, ale nie mogę do dzisiaj przeżyć zakończenia "Trylogii Zimnego Ognia". A czytałam tą serię jakieś... hmm... pięć razy na pewno.
Albert jest przesympatyczny. Chętnie bym go zaprosiła na kawę i cisteczka. To taki miły, sympatyczny, samotny staruszek. :)
UsuńRety... Pięć razy? Chyba bym nie potrafiła. Zbieram się w sobie, żeby przeczytać trzeci (albo czwarty) raz moją ukochaną "Julitę...", bo boli mnie brak recenzji na blogu i profilu autorki, ale nie wiem czy się zbiorę. :P
Mam stwierdzoną dokumentną obsesje na punkcie tej serii. Fragmentami mogę ją czytać wciąż i bez końca :)
UsuńAle za recenzje się nie biorę jeszcze, bo chce by był to tekst epicki :P
I pewnie nieuleczalną. :P
UsuńA, to musisz przeczytać jeszcze co najmniej sześć razy, zanim weźmiesz się do pisania. :P
Z pominięciem zakończenia, bo znowu będę musiała sobie wmawiać, że to się wcale tak nie skończyło. Cóż, moja wina, że widzę pary tak, gdzie ich nie ma. Chociaż w sumie akurat tą większość czytelników dostrzegła :P
UsuńZnając Twoje pomysły, po prostu muszę zapytać, czy to jest para hetero? ;)
UsuńOczywiście, że... nie :P
UsuńAle teraz to nie moja wina, przysięgam! Wiem, że nie jestem normalna, ale w tym przypadku to aż wali po oczach. Nawet normalni ludzie widzą, że oni się mają ku sobie.
Szkoda, ze zakonczenie spaprane, ale pozostala tresc wydaje sie byc w porzadku.
OdpowiedzUsuńWystarczy nie czytać dwóch ostatnich stron. A poza tym, może akurat Tobie takie zakończenie przypadnie do gustu?
UsuńDVD z "Listami do Julii" leży u mnie na półce, ale odrzuca mnie od nich ta Wasza cała romantyczność :D. A przynajmniej lepsze to to od "Wyznań zakupoholiczki" ;P?
OdpowiedzUsuńA co do książki to niestety nie przeczytam, ale muszę się pochwalić, iż umiem robić takiego gołąbka z okładki z origami :D. Wiem, wiem jestem super, nie musisz nic mówić :P.
Miłego dnia!
Melon
Nie trudno by film był lepszy od "Wyznań zakupoholiczki". :P
UsuńNa słowo nie uwierzę. Żądam fotki!
No teraz to sobie możesz z tą fotką ;P. Wszystkie moje kolorowe gołąbki leżą teraz sobie grzecznie w wielkim pudełku z bombkami i innymi świątecznymi duperelkami w ciemnej i straszliwej piwnicy :D. Ale jak coś to mam książkę z origami, gdzie właśnie znalazłem jak zrobić te cudeńka :).
UsuńYhm. Wiesz, jakoś nie wpadłam na to, że gołąbki są typowo świąteczne. :P
UsuńKsiążką możesz się wypchać. Chcę podziwiać Twoje dzieła a nie tworzyć własną armię. :P
Ja czasami marzę o tym, by mieć alergię na czekoladę. Cóż, trąd to nie jest, ale... :) Może być rzeczywiście fajna historia. Kojarzy się też trochę z "Listem w butelce". Tylko głupia baba, to logiczne, że ktoś czyta, skoro do skrzynki wrzuca. Eh, "Listy do Julii" oglądałam, całkiem w porządku.
OdpowiedzUsuńAlergię na czekoladę? Zwariowałaś? Życie bez przepysznej, kalorycznej dawki serotoniny, byłoby uboższe! ;)
UsuńCzemu? Znaczka niet, adresu niet, a gdy Albercik nie przyszedł do pracy, wszelkie lewe listy poszły na stracenie. Inne też mogłyby podzielić ich los. Swoją drogą ciekawe, czy takie tajne listy idą do śmieci, czy jednak ktoś do nich zagląda. Hmmm...
Ciekawe! Trzeba by podpytać na poczcie ;)
UsuńAlergia by była super. A najlepiej abym miała takie łaknienie na brokuły, kalafiory i inne zielstwo, jak na te dawki serotoniny. :)
Albo wrzucić list do skrzynki, a w liście poprosić o kontakt mailowy. :P
UsuńNie, nie, nie. Alergia nie byłaby super. Życie bez gorącej czekolady, pastylek miętowych w polewie, lodów na patyku w chrupiące polewie, czy po prostu zwykłej kostki czekolady, byłoby do kitu! Ale entuzjazm do wcinania zielska by się przydał. Ja ostatnio wcinam kiełki. :P
OdpowiedzUsuńJuż wiem, że książka jest wprost stworzona dla mnie. Swoją recenzją ogromnie mnie zachęciłaś do jej przeczytania:) Ech, sama nieraz napisałabym kilka takich listów, ale na pewno nie odważyłabym się wrzucić ich do skrzynki...
A dlaczego? Prawdopodobnie nigdy nie dowiedziałabyś się, czy ktoś je przeczytał. :)
Usuń
UsuńW sumie tak, a poza tym nawet jakby je ktoś przeczytał, to i tak nie wiedziałby, kto je napisał:)
Ano właśnie. Więc pisz, co Ci szkodzi? :)
Usuń
Usuń:) :)
A ja niekiedy lubię sięgnąć po takie typowe, zwyczajne historie, które mogę bez wytężania szarych komórek przeczytać w ramach relaksu, dlatego mnie akurat powyższa pozycja zaciekawiła i dam jej szansę poznania. Najwyższej ominę samo zakończenie:-)
OdpowiedzUsuńOdnośnie filmu "Listy do Julii" oglądałam i faktycznie jest to fajna komedia romantyczna.
Ja czasami też, choć szczerze mówiąc jakoś tak sobie dobieram te lektury, że mało kiedy na takie trafiam. Podobnie mam z filmami. Czasem obejrzałabym coś lekkiego i sympatycznego w stylu "Listów do Julii", ale zwykle oglądam dramaty.
UsuńCzytałam :) Recenzja już też gotowa :) Za jakiś czas pojawi się na moim blogu. Przed nią póki co kolejka innych napisanych tekstów gotowa do opublikowania, więc wszystko w swoim czasie. Ale zdradzę, że historia mi się podobała :)
OdpowiedzUsuńNo to coś już wiem, a resztę na pewno przeczytam, jak tylko napiszesz tekst. :)
UsuńBardzo mnie zachęciła Twoja recenzja do sięgnięcia po tę książkę. Nie słyszałam o niej wcześniej, więc tym bardziej się cieszę, że zaprezentowałaś mi nową, wartą przeczytania książkę. Szkoda faktycznie, że jak piszesz, zakończenie za szybko wprowadzono, ale z drugiej strony lepsze to niż jakby się miało w nieskończoność ciągnąć. Piosenka mi się spodobała :)
OdpowiedzUsuńTo fakt, nie pomyślałam o tym drugim wariancie, w którym powieść mogłaby się ciągnąć jak flaki. To ja już wolę wersję Wintera. ;)
UsuńNic, tylko czytać i oglądać:)
OdpowiedzUsuńSłusznie. ;)
UsuńFajny pomysł na książkę! Bardzo lubię takie historię i z przyjemnością zobaczę jak autor się rozwinie. Możliwe, że kiedyś przeczytam, ale wątpię :-) gdyż nie przepadam za debiutami literackimi, ale z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych powieści.
OdpowiedzUsuńSporo debiutów jest naprawdę udanych, więc nie ma co się zrażać. :)
UsuńTak świetnie czytało mi się Twój tekst, że poczułam zawód. Zbyt pośpiesznie doszłaś do zakończenia, jak autor! A tak na poważnie... Właśnie dopisałam do listy. Potrafisz przekonać czytelnika do lektury :)
OdpowiedzUsuńCo ja bym dała, żeby pisać krócej i konkretniej, zamiast tworzyć kilometrowe teksty, które będzie się chciało czytać nielicznym. :P
UsuńMoże nie jest to typ literatury, którą czytam często, ale tego rodzaju klimaty bardzo do mnie przemawiają. Chociażby przytoczona przez Ciebie animacja Mary and Max zrobiła na mnie spore wrażenie. Więc chętnie bym sięgnął.
OdpowiedzUsuń"Mary i Max" to jednak inny kaliber. Książka Wintera jest zdecydowanie lżejsza, nie chcę Cię zniechęcać, ale jak nastawisz się na coś w stylu "Mary..." to możesz się nieco rozczarować. To niezła, przyjemna, ciepła powieść, a animacja Elliota ma w sobie pewien ciężar.
Usuń