Są takie miejsca, które opuszcza się trudniej niż inne. Bez wątpienia zalicza się do nich położona w Andaluzji Granada. Spędziłam tam zaledwie jeden dzień, ale był to dzień ogromnie intensywnie i myślę, że wykorzystany w pełni. Zabrakło nam czasu na nocne odkrywanie knajpek z tapas i dzienną wizytę na Sacromonte. Zabrakło nam czasu także na kilka innych rzeczy. Zawsze w takiej chwili powtarzam sobie, że to przecież idealna motywacja do powrotu.
Do tej pory napisałam Wam o spacerze po Albaicín, zwiedzaniu Alhambry (osobno powstała nawet notka o Pałacach Nasrydów) oraz o pokazie flamenco w jednej z jaskiń Sacromonte. Dziś chciałabym Wam pokazać jeszcze kilka miejsc, które mijaliśmy w trakcie naszego pobytu w Granadzie i opowiedzieć Wam pewną historię, która kosztowała mnie sporo nerwów i mnóstwo łez.
Jeśli wrócimy tam jeszcze, to mam nadzieję znów zająć pokój w hotelu Los Tilos z widokiem na Plaza de Bib-Rambla. Taki mały kaprys. Tym razem, na pewno znajdziemy czas, by usiąść w jednym z ogródków przy winie i tapas.
Z hotelu mieliśmy bardzo blisko do katedry i właśnie w jej kierunku udaliśmy się z samego rana w drodze do Górnego Albaicín. Poniższe zdjęcia powstały jednak nieco później. Rano niebo było mniej fotogeniczne.
Zwiedzania wnętrz nie planowaliśmy. Pogoda była niepewna. Nad głowami mieliśmy to błękit, to biel, to szarości i chcieliśmy skorzystać z tego, że póki co, jeszcze nam nie kapie na głowy.
Budowę Katedry Najświętszej Maryi Panny od Wcielenia (hiszp. Catedral de Santa María de la Encarnación) rozpoczęto w 1523 roku. Trwała ona 181 lat.
Jeśli zdecydujecie się zajrzeć do budynku, wewnątrz katedry znajdziecie niewielkie Muzeum Katedralne, w którym znajdziecie sztukę barokową, złotniczą u szaty liturgiczne.
W okolicach katedry byliśmy wcześnie rano, gdy miasto dopiero się budziło. Nie zaglądaliśmy więc do uśpionej Alcaicerii, która jest rekonstrukcją arabskiego bazaru słynącego z handlu jedwabiem, niegdyś sięgającego do placu przy którym stał nasz hotel. Alcaicería spłonęła w 1843 roku. Dziś, w zrekonstruowanym fragmencie, znaleźć można turystyczne pamiątki i wyroby lokalnych rzemieślników. Na zakupy pora była jednak zbyt wczesna.
Przykład wspomnianego niefotogenicznego nieba. |
Pod katedrą "flamenco dla turystów" przyciąga uwagę zwiedzających. Dla mnie już wtedy było mało ciekawe, a wieczorna wizyta w Sacromonte przekonała mnie, że z prawdziwym flamenco i towarzyszącym im emocjami, miało niewiele wspólnego.
Tak spokojnie było, gdy spod katedry szliśmy w stronę Górnego Albaicín. Czułam się prawie tak, jakbym miała miasto na własność.
A to już Alhambra widziana z położonego wzdłuż rzeki Darro Dolnego Albaicín. Gwarnego, pełnego turystów, restauracji, sklepików, muzyków i pozytywnej energii. Dzielnica ta częściowo straciła swój arabski charakter. Znajdziecie tu sporo chrześcijańskich budowli.
A to Mario Maya, tancerz i choreograf, który karierę zaczął w jaskiniach Sacromonte.
Był sobie mur, w murze była brama, więc postanowiliśmy tam zajrzeć. Trafiliśmy do parku i Palacio de los Córdovas. Obecnie w budynku mieści się archiwum.
Ale, ale - wróćmy do Dolnego Albaicín. Tu też spędziłam mniej czasu niż bym chciała. Uwielbiam takie małe sklepiki i wąskie uliczki. Robiąc tu zakupy wydałabym fortunę! Oczy co rusz mi się świeciły. To na widok biżuterii, to narzut, zasłon czy uroczych drobiazgów.
Ówczesna moda na Minionki dotarła także i tutaj.
Wspomniane chrześcijańskie budynki to m.in. Kościół św. św. Piotra i Pawła (Iglesia de San Pedro y San Pablo) i Kościół św. św. Idziego i Anny (Iglesia de San Gil Y Santa Ana).
Gmach Kancelarii Królewskiej powstał w XVI wieku.
M.in. na Placu Izabeli Katolickiej można złapać autobus, który zawiezie Was do Alhambry. Poniższa rzeźba przedstawia królową Izabelę i Krzysztofa Kolumba.
Wędrując ulicami, warto uważnie rozglądać się wokół. Nigdy nie wiadomo, kto może się czaić na jednym z balkonów.
Po pobycie w Andaluzji zostałam fanką płytek azulejos. Niektóre mozaiki są naprawdę przepiękne!
Jedno spojrzenie na imbryczek i wróciła moja tęsknota za Barceloną. Takich malowanych sklepowych czy kawiarnianych bram jest tam mnóstwo.
W pobliżu hotelu, w którym nocowaliśmy, mieści się urząd miasta. W dniu naszego przyjazdu, tuż przed nim ustawiono scenę i mnóstwo krzeseł. Niestety deszcz przerwał koncert.
A tu jedliśmy przepyszne lody (gdyby ktoś chciał spróbować - Calle Acera del Casino, 3).
Tworzenie tego typu postów sprawia, że z niecierpliwością oczekuję wakacji i myślę jak tu dotrwać do sierpnia.
Zakochałam się w Granadzie na zabój. Żadne inne ze zwiedzanych miejsc, nie dostarczyło mi tylu emocji. Od zachwytu po... totalną rozpacz. Tak, tak. Z Granady wyjeżdżałam z oczami czerwonymi z niewyspania i płaczu, i wcale nie o tęsknotę za tym miejscem tu chodzi.
Była druga w nocy, gdy zamykałam laptopa i zamierzałam położyć się spać. Wystarczyła chwila nieuwagi. Ciszę przerwało łupnięcie i głośne przekleństwo. Na podłodze leżał mój ukochany Nikon. Obiektyw toczył się po posadzce. Zamarłam.
Diagnoza: zniszczony gwint obiektywu. Czy aparat był sprawny? Trudno to było ocenić. Druga w nocy, niedziela, Granada, trzeci dzień naszej dziesięciodniowej wycieczki po Andaluzji, a ja zostałam bez możliwości uwieczniania jej na zdjęciach. Do rana spaliśmy niewiele. Gorączkowo szukaliśmy rozwiązania. Dla mnie było jasnym, że bez aparatu dalej nie jadę. Nie chciałam kupować kompaktu, zakup dobrego szkła mocno nadwyrężyłby nasz budżet. Pozostało kupienie kitowego obiektywu.
Rano, zamiast planowanego spaceru po Sacromonte, czekał nas istny maraton. Niebo było szare, deszcz to siąpił, to lał. Przez sandały przetaczały mi się kolejne fale deszczówki. Nie udało nam się odnaleźć firmowego sklepu Nikona, obiektywu nie było też w żadnym z okolicznych sklepów. Pełni nadziei wpadliśmy do El Corte Inglés. Duży supermarket, spory dział ze sprzętem elektronicznym. Gabloty z obiektywami widziałam już z daleka. Trzy, sporej wielkości, w środku pełne. Nie powinno być problemu z dostaniem podstawowego obiektywu. Dochodziła godzina jedenasta, na zewnątrz lało. Spróbujcie sobie wyobrazić moją minę, gdy podeszłam do gablot i zobaczyłam jedno puste miejsce. Tak. Mogłam kupić najróżniejsze obiektywy. Po moim zostały jedynie karteczka z nazwą. Sprzedawczyni tylko pokręciła głową.
Ostatnią deską ratunku był Media Markt polecony nam przez recepcjonistę. Olbrzymia powierzchnia, ogromny asortyment. A w środku... jest! Mój obiektyw!
Ostatni. Z wystawki...
Ostatni. Z wystawki...
Macie pojęcie, jak trzęsły mi się ręce, gdy go montowałam? Na szczęście aparat wyglądał na nieuszkodzony, choć czystość matrycy pozostawiała wiele do życzenia.
Sami widzicie - pobyt w Granadzie zapamiętam na długo, nie tylko ze względu na to, że to zachwycające miasto.
A tymczasem - nie uwierzycie! Media Markt opuszczaliśmy w słońcu! Rozpogodziłyśmy się obydwie. I ja, i Andaluzja.
Boso wsiadłam do samochodu, licząc na to, że sandały wyschną w drodze. Do Sewilli, w której mieliśmy nocować, było ok. 250 kilometrów. Przez Kordobę o sto kilometrów więcej. Wiadomo co nakazywała logika. Wiadomo też, co postanowiłam ja. Ani myślałam odmówić sobie przyjemności zobaczenia Wielkiego Meczetu, Puente Romano, mostu tak często oglądanego przeze mnie na fotkach z Instagramu, czy charakterystycznych niebieskich doniczek.
Tak więc... następnym razem widzimy się w Kordobie.
Dziękuję za fotograficzną wycieczkę.
OdpowiedzUsuńCała przyjemność po mojej stronie. ;)
UsuńDobrze, że udało się dokupić uszkodzoną część, bo inaczej byłaby tragedia. Piękna relacja!
OdpowiedzUsuńNie wyobrażam sobie dalszej podróży bez aparatu. Chyba się od niego uzależniłam.
UsuńDzięki! :)
Na pewno się zjawię na następnej wycieczce;)
OdpowiedzUsuńTo chyba niezbyt normalne, ale najbardziej urzekły mnie uwiecznione przez Ciebie drzwi, mam jakieś skrzywienie na ich punkcie;)
Zapraszam. Będę biegać w poszukiwaniu słońca (dosłownie). :P
UsuńBo drzwi są super!
Jak tam pieeeęknie! Przez Ciebie i Twoje zdjęcia znowu rozważam Andaluzję, jako cel podróży wakacyjnej. Po prostu mi mało ;)
OdpowiedzUsuńJa też rozważam, tzn. rozważałam, choć o Andaluzję prawdopodobnie też zahaczymy.
UsuńNie dziwię się wcale, że Ci mało. Mnie też, mimo, że zwiedziliśmy sporo.
Naprawdę niewesoła sytuacja dla kogoś, kto kocha uwieczniać widoki na zdjęciach (zresztą, dla kogoś, kto nie robi dużo zdjęć, również). Dobrze, że udało się "uratować" wyjazd. :)
OdpowiedzUsuńNooo... Rozpacz straszna. Niby bez aparatu też można zwiedzać, ale chyba bym nie potrafiła. W każdym razie, tę przygodę zapamiętam na długo. Podobnie jak to, że zaraz po przerzuceniu zdjęć na laptopa, należy odpiąć od niego aparat. Zwłaszcza, jeśli jest na krótkim kablu.
UsuńWspółczuję, aż sama zamarłam, czytając to! Jestem pewna, że też bym stwierdziła, że bez aparatu nie jadę dalej.
OdpowiedzUsuńJa taką traumę przeżyłam w domu - upadł mi aparat zamocowany na statywie. Zdążyłam go tak złapać za pasek, że tylko obiektyw uderzył o podłogę jakoś bokiem. No ale jakby nie było, wszystko sporo ważyło. Na szczęście okazało się, że tylko mocowanie filtra się wgniotło, a pan w serwisie był na tyle miły, że mi go odkręcił za darmo. ;) Ale stres i nieprzespane noce były. Od tej pory jestem zwolenniczką filtrów. :P
Po prostu nie umiałam sobie tego wyobrazić. Przywiozłam kilka tysięcy zdjęć. Jak sobie pomyślę, że mogłoby ich nie być. Brrr...
UsuńA w Rzymie kręcąc filtrem przypadkiem go poluzowałam. Spadł z muru, którego wysokość Karol ocenił na jakieś 11 metrów. Na kocie łby. Nawet nie chciałam po niego schodzić, ale pobiegłam za Karolem. Pierścień się lekko wygiął. Filtr działa. O_o
Ugh. Ciarki przechodzą. Całe szczęście, że cuda się zdarzają. :D
Ja mam w ogóle takiego świra, że boję się np. wychylać za barierki, żeby mi aparat nie wypadł (i nie ma znaczenia to, że mam go na pasku założonym na szyję). A po upadku soczewki, przez cały dzień się nie wychylałam za cokolwiek. Jak zbliżałam się do barierek, to mi ręce latały i sprawdzałam, jakie podłoże jest niżej i ile metrów mnie dzieli od niego. :P
No niestety, człowiek niby cały czas uważa, a tu nagle chwila nieuwagi... Jednak ten pasek to dobre rozwiązanie, chociaż przyznam się, że czasami jak po kilkunastu godzinach już mnie kręgosłup boli, to go tylko na ręce oplatam. :P
UsuńNie wiem, jakim cudem ten filtr Ci się nie rozbił. :P
A propos przywożenia zdjęć, ja do tej pory żałuję tych, które zaszyfrował mi wirus. :( Co prawda to tylko miejsce w Polsce, i to blisko, ale pewnych rzeczy się już nie da powtórzyć. :(
Ja staram się mieć jednak na szyi, choć po całym dniu faktycznie bywa ciężko. Zawsze się boję, że stuknę o coś obiektywem, a wśród moich licznych foto-paranoi jest też taka, że ktoś mi ten aparat wyrwie. Co prawda musiałby wtedy wyrwać z ręką, ale wiadomo - dla chcącego... :P
UsuńMnie się nie pytaj. Byłam pewna, że zobaczę na niej artystycznego pajączka. ;)
Nie ważne czy blisko czy daleko - tak jak napisałaś, pewnych rzeczy nie da się powtórzyć. :/
Nie dziwię się Twojej reakcji, ja w Rzymie miałam problem z kartą pamięci i też z rana szukalismy sklepu z kartami. Całe szczęście było to w 1 dzień, więc niczego nie straciłam...
OdpowiedzUsuńGranada jest cudowna, ale Sewilla wydaje mi sie równie spektakularna. Ciekawe, jak jest?
Ja mam kilka kart. Zawsze więcej niż potrzebuję, bo wśród moich licznych paranoi fotograficznych jest też strach przez zepsutą kartą. ;)
UsuńDobrze Ci się wydaje. W Sewilli byliśmy dwa dni i nadal mało. Jest piękna!
Bez sprawnego aparatu w takim miejscu, to byłby prawdziwy koszmar. Cóż za napięcie musiało Ci towarzyszyć podczas tych zakupów, aż trudno sobie wyobrazić...
OdpowiedzUsuńNiby to tylko aparat i wciąż mogłabym się cieszyć wycieczką, no ale... Oj, było gorąco.
UsuńZwiedzanie w Twoim towarzystwie to uczta dla oczu! Nie wiem czym bardziej się zachwycać - zabytkami, przeuroczymi sklepikami (które kocham) czy atmosferą... Dziwię się, że ktoś Cię nie porwał w tej czerwonej sukience;) I oczywiście ogromnie mi przykro z powodu obiektywu... Dobrze, że udało się uratować sytuację...
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
UsuńJakoś nikt nie chciał porywać, więc mąż, chcąc nie chcąc, musiał mnie zabrać ze sobą do Polski. :D
Nerwów było sporo, ale jak tak później o tym pomyślałam, to i tak nie skończyło się to tak źle, jak mogło. Aparat działał. Nowego tam bym na pewno nie kupiła.
Zazdroszczę ci i wrażeń i pobytu i wspaniałych zdjęć. Z Hiszpanii znam tylko standard, czyli Barcelonę:) odkrycie pozostałej części kraju jeszcze przede mną.
OdpowiedzUsuńDziękuję i gorąco polecam piękną Andaluzję. :)
UsuńŚwietne fotki, dobrze, że udało się kupić obiektyw :) A który się uszkodził 18-105 czy 70-300? I da się go jeszcze naprawić :(
OdpowiedzUsuńJa zawsze zgrywam zdjęcia z karty. Do mojego modelu chyba nawet nie było kabla ;)
Ten pierwszy. Tak, dało się go naprawić. Poszedł tylko gwint. Żal mi teraz tego, że odkładałam na nowy obiektyw i nic z tego nie wyszło, bo musiałam głupio wydać kasę.
UsuńWygląda na to, że jest to dużo bezpieczniejsza opcja. ;)
Tego drugiego byłoby bardziej szkoda. To dobrze, że się udało naprawić :) Rzeczywiście szkoda kasy, ale zawsze możesz go sprzedać i część się zwróci.
UsuńBezpieczniejsza. Tylko muszę pilnować, by po zgraniu wyjąć kartę z laptopa, bo mam tylko jedną. A niestety bez niej nie zrobię żadnego zdjęcia ;)
Oj tak. Chyba bym już nie wydawała kasy na tele, bo za rzadko go używam, żeby mi się opłacało. Obiektywu nie sprzedam. Niech sobie zostanie awaryjnie, na wypadek podobnych przygód. ;) (Do których, mam nadzieję, nie dojdzie).
UsuńJedną? Nie wyobrażam sobie. Ja mam kilka, a i tak drżę o to, żeby mi nie zabrakło. :D