Na wzmiankę o klasztorze Pedralbes trafiłam gdzieś w sieci, a ponieważ z Tibidado było tam całkiem blisko, więc postanowiliśmy wsiąść w autobus i dotrzeć do tej zabytkowej, gotyckiej budowli.
Klasztor został ufundowany w 1326 roku przez Jakuba II, króla Aragonii i Walencji, hrabiego Barcelony (a także czasowego władcę Sycylii, Majorki, Sardynii i Korsyki) dla czwartej z jego żon, Elisendy. Poniższa wieża jest częścią klasztornego kościoła.
Budynek zamieszkiwały siostry klaryski, obecnie dostępny jest on dla zwiedzających.
Z zewnątrz klasztor wielkiego wrażenia na nas nie zrobił, a na zwiedzanie jakoś nie mieliśmy ochoty, choć podobno warto zajrzeć np. do Kaplicy Św. Michała (Capella de Sant Miquel) udekorowanej freskami autorstwa Ferrera Bassa z 1346 roku.
Wypatrzywszy jakieś otwarte drzwi, zajrzeliśmy do budynku, ale nie zamierzaliśmy dłużej się tam zatrzymywać. Bez wątpienia plusem tego miejsca była... cisza. Miła odmiana, bo znalezienie atrakcji turystycznej nieobleganej przez turystów jest w Barcelonie nie lada wyzwaniem.
Przez kilka chwil pałętaliśmy się po terenie klasztoru...
...aż w końcu uznaliśmy, że nic tam po nas i jako tako zorientowawszy się którędy możemy dotrzeć do linii metra i lepiej nam znanej części miasta, ruszyliśmy na nieśpieszny spacer.
Ta część miasta bardzo mi się spodobała. Było tak jakoś spokojnie, zupełnie inaczej niż w zatłoczonym centrum.
I już prawie w myślach rozbijałam świnkę-skarbonkę, wybierając przy tym lokalizację mieszkania marzeń, gdy trafiliśmy do pewnego parku, a sen o idealnej Barcelonie prysł równie szybko co wiara w ludzi.
Wszystko zaczęło się od latarni, zwyczajnej, fotografowanej odruchowo i nie wiedzieć po co.
Park był otoczony murem. W bramie minęliśmy jakąś parę zbierającą się do wyjścia. To, że się rozmyślili, zauważyłam dopiero wtedy, gdy kobieta stanęła tuż obok mnie, z zapałem fotografując telefonem ową najzwyklejszą na świecie latarnię. Skupiona na robieniu zdjęć nie widziałam niczego nielogicznego w zachwycie miejscowej kobiety nieciekawym obiektem, który prawdopodobnie mijała wiele razy i w jej nagłej potrzebie cofnięcia się o kilkanaście metrów, by go uwiecznić na fotce.
Słońce świeciło, papugi dawały swój mało melodyjny koncert i nagle... pech! Czuję jak na skórze i, o zgrozo!, ubraniu, lądują ptasie odchody. Dalej wszystko toczy się błyskawicznie. Hiszpanka w mgnieniu oka doskakuje do mnie z ogromną paczką chusteczek nawilżających. Pociąga nosem, krzywi się, terkocze, że bluzka mi śmierdzi, że takie nieszczęście, że wyczyścić trudno, że ona pomoże, że jeszcze tutaj jest plama, i tam, i jeszcze tu obok. Macha chusteczkami, wodę wyciąga, łapy jej latają w tę i we w tę. A ja, ćwierćinteligentka, która oczy ma dookoła głowy w metrze, porcie, ciemnych uliczkach, podziemnych przejściach, La Rambli, knajpach, wszelkich miejscach obleganych przez turystów, zamiast wzmóc czujność, cieszę się jak pierwsza lepsza nieopierzona turystka, że pani taka miła, że jej nagle materializujący się tuż obok parter taki uczynny. Och, kochani ci Hiszpanie! Czyhają w parkach z wodą i chusteczkami, gotowi w każdej chwili pomóc obcokrajowcom narażonym na papuzie bombardowanie.
Tylko czemu im te łapy tak latają? I czemu w okolicach kieszeni?
A skąd jesteście? A daleko macie do hotelu? Aj, aj, takie nieszczęście!
Harmider po hiszpańsku. Głośno, intensywnie, ekspresyjnie. Dopiero gdy już sobie poszli, niewymacawszy nic, bo mądrość mojego męża polega na tym, że on sam nie dał się omamić, a jego żona miała przy sobie jedynie aparat, bo mąż żonę zna i wie, że na jej rozsądek w pewnych sytuacjach liczyć nie można, dopiero gdy ochłonęłam nieco, małżonek mój mnie uświadomił co do tego, że ludzie bywają jednak podli, a złodzieje czyhają nawet w niezbyt uczęszczanych przez turystów miejscach. Bluzka poszła do prania. Wypaćkana jakimś musem z owoców nie śmierdziała ani trochę. Ot, siła sugestii i zmarszczonego noska Hiszpanki. Ot, mężczyzna z jakimś "psikaczem", który robił za papużkę. Zmarnowali nam prawie dwie godziny, ale także udzielili bezpłatnej (na szczęście!) lekcji. Zasada ograniczonego zaufania sprawdza się zawsze, nie tylko na drodze.
A park... Park przestał mi się podobać.
Podczas gdy ja, chwilowo zawiedziona ogromnie miastem i ludźmi, pędzę się przebrać, bo przecież dzień się nie skończył, a w dzielnicy Gràcia trwa fiesta, na którą zamierzamy zajrzeć, wy nie musicie mi towarzyszyć i patrzeć, jak się miotam, wściekam i wyzywam od pierwszych naiwnych. Co prawda pogoda chwilowo nie rozpieszcza, ale i tak szkoda czasu na przesiadywanie w guest housie.
Wybierzcie się w okolice Katedry Św. Eulalii. Tam podziwiać można intrygujące artystyczne instalacje...
...zrobić sobie zdjęcie z bezgłowym typem...
...posłuchać muzyki...
...i wciąć udział w paradzie olbrzymów! Oto królowa i król przed wyruszeniem w trasę.
Początków tradycji parad olbrzymów należy szukać w średniowieczu. W Katalonii można je zobaczyć przy okazji lokalnych fiest. Ta najsłynniejsza odbywa się w Barcelonie 24 września.
Giganci noszą najczęściej średniowieczne stroje.
Zwykle wędrują w parach, tańcząc w rytm muzyki wygrywanej przez przemieszczających się wraz z nimi grajków.
Postaci mogą mierzyć nawet 5 metrów! Wewnątrz ich konstrukcji ukryci są sterujący nimi ludzie.
Ogólna wesołość i tłum ludzi towarzyszą paradzie nieustannie. Gdy muzyka ucichnie, a ostatni olbrzym zniknie za murami jednego z kościołów, my przenieśmy się na chwilę do średniowiecznej dzielnicy Raval, kosmopolitycznej i do niedawna cieszącej się złą sławą, słynącą z prostytucji i przestępczości. Teraz powoli staje się dzielnicą artystów, choć muszę przyznać, że ulicę Robador przemierzałam z sercem w gardle, czując na plecach spojrzenia pań lekkich obyczajów i panów, którym wolałam nie zaglądać w oczy. Tak to jest, jak się błądzi w poszukiwaniu Kota z Raval.
Nie wiem jakim cudem przeoczyłam tego zwierza podczas poprzedniego pobytu, ale tym razem byłam pewna, że muszę podrapać go za uchem. Kot z brązu autorstwa kolumbijskiego rzeźbiarza Fernando Botero zjawił się w Barcelonie w 1987 roku.
Kot z Raval był milczącym, aczkolwiek istotnym bohaterem powieści Do zobaczenia w Barcelonie Anny B. Kann.
Podobno wdrapanie się na koci grzbiet jest gwarancją szczęścia. Sama nie próbowałam nie chcąc się kompromitować na oczach turystów i tubylców, ale jak widać na poniższym zdjęciu - da się to zrobić, gdy nie ma się na nogach sandałów, na tyłku spódnicy i jest się małym, sprytnym chłopcem (wiem, wiem... złej baletnicy...).
Nie wiem jak Was, ale mnie już bolą nogi. Ogłaszam więc chwilę przerwy i zapraszam na kolejną część fotorelacji z wypadu do Barcelony.
***
Zapraszam też tutaj
Było się wdrapać na grzbiet :P Świetne fotki :)
OdpowiedzUsuńTia, żeby małoletni hiszpański chłopiec miał ubaw ze spadającej starej baby? :P
UsuńJa też chcę podrapać tego koteła za uchem! :D
OdpowiedzUsuńNie mruczy. :(
UsuńCholera, nie wiem, czy bym wlazła na tego kota;)
OdpowiedzUsuńOd strony ogona może by się dało. :)
UsuńAle numer! Nie spodziewałabym się i pewnie byłabym równi naiwna jak Ty. Dobrze, że mężczyźni zawsze (no może prawie) mają łeb na karku ;)
OdpowiedzUsuńNooo... Moja czujność była prawie zerowa (ale to głównie dlatego, że przy sobie miałam tylko ściskany w rękach aparat), a naiwność... cóż... tu się nie zdecydowanie nie popisałam. Nie spodziewałam się, totalnie. :/
UsuńAle przynajmniej jest co opowiadać, a bluzka na szczęście sprała się bez problemu. ;)
Ach, jak tam pięknie... :) Tylko trzeba uważać na nieznajomych, nawet tych pozornie miłych. ;-)
OdpowiedzUsuńA może zwłaszcza na nich? :(
UsuńÉ para mim uma honra acessar ao seu blog e poder ver e ler o que está a escrever é um blog simpático e aqui aprendemos, feito com carinhos e muito interesse em divulgar as suas ideias, é um blog que nos convida a ficar mais um pouco e que dá gosto vir aqui mais vezes.
OdpowiedzUsuńPosso afirmar que gostei do que vi e li,decerto não deixarei de visitá-lo mais vezes.
Sou António Batalha.
PS.Se desejar visite O Peregrino E Servo, e se ainda não segue pode fazê-lo agora, mas só se gostar, eu vou retribuir seguindo também o seu.
Que a Paz e saúde esteja no seu coração e no seu lar.
http://peregrinoeservoantoniobatalha.blogspot.pt/
Gracias. ;)
UsuńHiszpania przepiękna! Niestety złodziei nie brakuje i u nas grasują w każdym większym mieście.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że wszędzie trzeba być nieufnym i mieć oczy dookoła głowy. :/
UsuńAż zachciało mi się jakiejś wycieczki do ciepłych krajów...
OdpowiedzUsuńMnie też. Tęskno mi do lata.
UsuńAż się chce zwiedzać, ech... ;)
OdpowiedzUsuńI to zaraz, teraz, natychmiast. ;)
UsuńHiszpanie chyba mają słabość do parad, marszów i ogólnie - zrzeszania się w różnym celu na ulicach swoich miast.
OdpowiedzUsuńTowarzyski naród. ;)
UsuńPrzepiękne fotki, ogląda się z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńDzięki. ;)
UsuńOch, jak pięknie, jak kolorowo, słonecznie...
OdpowiedzUsuńTęskno mi do wakacji. :)
UsuńCzyli wychodzi na to, że lepiej jak się śmieją z (nie)fartu niż mieliby "pomagać" w czyszczeniu? Choć w zasadzie jestem ostrożna i podejrzliwa, w dobroć Hiszpanów też bym raczej uwierzyła... W każdym razie... dobrze, że niespodzianka nie spadła na obiektyw!
OdpowiedzUsuńPrzez tego kota przypomniały mi się gigantyczne bobasy z Pragi ;)
Zdecydowanie tak. Zwłaszcza, jeśli to im zawdzięczam brudną bluzkę. :/
UsuńO matko... Teraz dopiero pojęłam całą grozę sytuacji. Zapłakałabym się chyba, gdyby taki los spotkał mój kochany aparat. :(
Nie znam. Też Botero?
Bobasy są Davida Černego. Skojarzenie na bazie: widziałam niedawno + coś gigantycznego ;) Widać je z daleka.
UsuńOde mnie nie widać, a w Pradze jeszcze nie byłam. Może za rok się uda?
UsuńNie widziałam tego klasztoru, ale tam pięknie. Przy następnej okazji muszę to nadrobić :)
OdpowiedzUsuńTylko uważaj na papugi!
UsuńDobrze, będę uważać :P
UsuńSłusznie. :D
Usuń