Girona często traktowana jest po macoszemu. Ot, miasto, w którym lądują samoloty tanich linii lotniczych, więc z konieczności zalicza się lotnisko, po czym pakuje do autokaru pędzącego do Barcelony. Ok, bądźmy szczerzy - Girona z Barceloną w żaden sposób równać się nie może i jestem w stanie zrozumieć tych, którzy na zwiedzanie stolicy Katalonii mają mało czasu. Jeśli jednak wybieracie się w nieco dłuższą podróż, warto wsiąść na lotnisku w autobus, który w niespełna pół godziny dowiezie was do centrum miasta.
W ubiegłym roku lecieliśmy bezpośrednio do Barcelony, w tym nie było takiej możliwości, co oczywiście postanowiliśmy wykorzystać. Z Girony jest bliżej do kilku interesujących nas miejsc, a i samo miasto bardzo chcieliśmy zobaczyć.
Zarezerwowaliśmy trzy noclegi w hotelu Condal, który serdecznie polecam. Czysto, blisko na dworzec i historyczna część miasta, dobrze oznaczona droga z dworca (da się trafić bez planu miasta o pierwszej w nocy), przemiła, uczynna obsługa. Mimo, że mieliśmy pokój od strony ulicy, niemal w ogóle nie było słychać ulicznego ruchu. Rano, wyposażeni w nabyty w recepcji bilecik, wędrowaliśmy do pobliskiego baru na śniadanie, gdzie nieco zdziwiony pan nie bardzo potrafił przejść do porządku dziennego nad dziwną turystką zamawiającą kanapkę bez mięsa. Podczas tego urlopu szukanie bezmięsnych kanapek, bagietek itp. będzie istnym mission impossible dla kogoś, dla kogo "bez mięsa" oznacza także "bez ryby", "bez macek" itp.
Gironę zwiedzaliśmy po powrocie z Besalú. Pogoda się niestety zepsuła, niebo przykryły ciemne chmury. Co prawda zwiedzanie bez towarzystwa palącego słońca jest nieco mniej męczące, ale nie po to się jedzie do Hiszpanii, by mieć nad głową jesienne, polskie niebo. Trochę kręciłam więc nosem na złośliwą aurę, ale na szczęście słońce tak całkiem o nas nie zapomniało.
W okolicy dworca pochłonęło mnie fotografowanie graffiti i płaskorzeźb uwieczniających najrozmaitsze zawody. Rzeźb było sporo. Uwieczniały m.in. nauczycieli, sportowców, rolników, murarzy, lekarzy, artystów.
Na dobry początek wylądowaliśmy na Plaça de la Independència, przy okazji rozglądając się za potencjalnymi lokalami, w których moglibyśmy wieczorem zaspokoić głód. Jest to jedno z najbardziej uczęszczanych miejsc w Gironie. Wieczorem, tylko w najdroższych restauracjach widać było puste stoliki.
Ostatecznie obiad zjedliśmy już po drugiej stronie rzeki. Gironę przecina Onar, a nową i starą część miasta łączą liczne mosty - niektóre bardzo malownicze. Równie pocztówkowo prezentują się postawione wzdłuż brzegu budynki. Nic więc dziwnego, że całość często pojawia się w twórczości artystów, a także na wszelkich pamiątkowych gadżetach - od wielkich obrazów, po pocztówki i zakładki.
Zbliżając się do rzeki oglądałam sklepowe wystawy - słabość, której nie potrafię przezwyciężyć. Przyglądanie się ekspozycjom sprawia mi często więcej przyjemności niż same zakupy, choć przyznaję, że nie miałabym nic przeciwko nabyciu takiej koszulki...
... lub którejś z tych torebek.
Za to kompletnie nie kusiły mnie figurki znanych postaci czy to z pierwszych gazet czy fikcyjnego, filmowego świata w dość hmmm... krępującej, acz naturalnej, sytuacji. Mam wrażenie, że politycy z opuszczonymi spodniami kiepsko komponowaliby się z dekoracjami w mieszkaniu.
Podobne zdjęcia już wam kiedyś pokazywałam, przy okazji wizyty w oficjalnym sklepie FC Barcelony. Cóż - co kraj, to obyczaj.
Ale, ale - oto dotarliśmy do rzeki. Widok ładny, choć nieco ponury. W towarzystwie ciemnych chmur zwiedzaliśmy część położoną już za rzeką, a następnie zajrzeliśmy do niesamowitego muzeum kina. Miejsce to zasługuje na osobną notkę i możecie być pewni, że taka powstanie. O tym, co znajduje się za Onar też poczytacie innym razem.
Zmęczona byłam ogromnie, ale pobyt w muzeum dodał mi energii. Zachwycona tą wizytą, wyłoniłam się z budynku i wpadłam wprost w objęcia promieni słonecznych. Oczywiście chwilę później szczęśliwa i uzbrojona w aparat, znalazłam się na brzegu Onar.
Kierunek? Czerwony most - Pont de les Peixateries Velles, zwany także Mostem Eiffela. Zbudowany przez firmę pana odpowiedzialnego za powstanie słynnej, paryskiej wieży, robi całkiem niezłe wrażenie.
Przechadzaliśmy się po nim tam i z powrotem, czekając na odpowiedni moment, by pstryknąć fotki. Polujących na to samo jest więcej, co odrobinę utrudniało sprawę.
Pocztówkowe, nadrzeczne widoki podobają mi się coraz bardziej. Choć niektóre domy są w nienajlepszym stanie - razem prezentują się bardzo malowniczo. Wiszące domy (Cases de l'Onyar) stały się wizytówką miasta i podejrzewam, że są bardziej rozpoznawalne niż widoczna w tle, zabytkowa katedra Santa Maria.
Ten biały budynek pośrodku to Casa Masó, dom Rafaela Masó i Valenti, jednego z najwybitniejszych katalońskich architektów. Aby go zwiedzić, niezbędna jest wcześniejsza rezerwacja. Masó był wielbicielem Antonio Gaudiego, interesował się polityką, był także poetą i miał wkład w promocję kultury i sztuki. Nie wszystkie jego projekty spotkały się z uznaniem i część z nich nigdy poza fazę projektu nie wyszła. Co więcej, niektóre gotowe budynki po pewnym czasie zburzono lub przekształcono.
A oto i niepozorny Gómez Bridge, który nad rzeką wisi od 1916 roku.
Jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Tym razem jest nim miłość wyginająca łyżeczki i patent na miarę Pomysłowego Dobromira.
W Gironie co rusz można się spotkać z demonstracją patriotyzmu. Na wielu oknach i balkonach powiewają katalońskie flagi.
Już niedługo ruszymy na drugą stronę rzeki, gdzie Girona okaże się klimatycznym miastem pełnym wąskich uliczek i setek schodów. Mam nadzieję, że wybierzecie się tam ze mną.
Zapraszam też tutaj
Świetna wyprawa i jaka kolorowa:)
OdpowiedzUsuńUrok kolorowych domków i słońca, które w końcu raczyło wyjść. ;)
UsuńPiękne miejsce, zdjęcia oddają urok tego miejsca ;)
OdpowiedzUsuńpowtórzyłam się.. miasta chciałam napisać ;)
UsuńDziękuję. :) Nie spodziewałam się, że to tak urokliwe miasto.
UsuńPięknie! Nie dziwię się, że aż chce się tam wracać :)
OdpowiedzUsuńEch, już mi się tęskni. ;)
UsuńMuszę mówić kolejny raz jak bardzo zazdroszczę Ci tej wyprawy? Chyba nie. :)
OdpowiedzUsuń;)
UsuńZdjęcia pełne uroku. :)
OdpowiedzUsuńSympatycznie to miejsce wygląda. Rzeczywiście pewnie warto zwiedzić, jeśli ma się więcej czasu :).
OdpowiedzUsuńZdecydowanie tak. Zwłaszcza, że po drugiej stronie rzeki jest część historyczna. :)
Usuńpiękne miejsce, fajne zdjecia, a koszulka genialna też bym taką chciała
OdpowiedzUsuńCiekawe czy u nas gdzieś takie są.
UsuńPiękne fotografie! Tylko pozazdrościć takich wakacji. ;))
OdpowiedzUsuńPiękne fotografie. Z tego, co piszesz wynika, że Girona jest katalońskim odpowiednikiem Getafe, miasta położonego niedaleko Madrytu, w którym lądują tanie linie i które w porównaniu do swojego sąsiada wypada dość mizernie, ale samo w sobie ma mnóstwo do zaoferowania.
OdpowiedzUsuńTego niestety porównać nie mogę, ale może kiedyś?
UsuńKatalonia demonstruje swoją odrębność również poprzez wszelkie napisy, które są w j. hiszpańskim i j. katalońskim...
OdpowiedzUsuńTo fakt. Nawet w metrze stacje zapowiadają w dwóch językach. :D
UsuńCudne zdjęcia, cudna wyprawa, czekam na ciąg dalszy. :)
OdpowiedzUsuńKolejna część już niebawem. :)
UsuńPiękne zdjęcia z cudownymi widokami! :D
OdpowiedzUsuń:)
UsuńPewnie, że się wybiorę, tylko nie każ długo czekać:)
OdpowiedzUsuńJestem na etapie kadrowania zdjęć. ;)
UsuńBardzo mi się Girona podobała, te kamienne schody - świetne! Mam na nich piękną sesję ;) Most Eiffla równie brzydki jak Wieża, no może trochę bardziej udany, bo pasuje do tych domków.
OdpowiedzUsuńPewnie gdyby nie Twoja notka, to nie planowałabym jakiegoś większego zwiedzania Girony. ;)
UsuńSesji zazdroszczę. Mało kiedy wypuszczam aparat z rąk i w efekcie prawie nie mam zdjęć z podróży. :/
Mam nadzieję, że w moim przypadku będzie jak z Sagradą. Wieża spodoba mi się bardziej niż Tobie. :P
Taka koszulka to jedno z moich marzeń! Z pewnością bym ją kupiła :D
OdpowiedzUsuńA miasteczko bardzo urokliwe :)
Teraz trochę żałuję, że nawet nie sprawdziłam ceny. :/
UsuńHiszpanię można odkrywać i odkrywać. Ciągle znajdzie się coś fascynującego. Mnie ostatnio zafascynowała Alcudia. I Valldemosa. Ale o tym jeszcze u mnie będzie w swoim czasie ;) Zdjęcia jak zwykle cudowne. Ale te figurki... Ludzka fantazja granic nie zna.
OdpowiedzUsuńTy już lepiej nie wyliczaj, bo zgłupieję i nie będę wiedziała, gdzie planować ewentualny kolejny wyjazd. ;)
UsuńTen most naprawdę jest niepozorny, bałabym się chyba po nim iść :D Łyżeczka - świetna patent, czego to ludzie nie wymyślą :) Taką koszulkę też bym z chęcią przygarnęła :D
OdpowiedzUsuńJak zwykle cudowne zdjęcia! :)
A skąd! Stado turystów może po nim ganiać tam i z powrotem. ;)
UsuńDziękuję. :)
Jak zwykle piękne zdjęcia. Niektóre miejsca pamiętam :)
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia, mam nadzieję, że kedyś będę mogła się wybrać w to miejsce. :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję i życzę Ci, żeby taka wyprawa doszła do skutku. :)
UsuńJak zwykle z Tobą czeka nas niebanalna wędrówka. Uwielbiam Twoje fotorelacje. Zachwycające kolory!
OdpowiedzUsuńOlu, dziękuję za kolejne ciepłe słowa. Cieszę się, że mam dla kogo pisać. :)
UsuńOto nagroda za wysiłek włożony w samodzielną organizację - odkrywanie miejsc, do których nie docierają grupy wycieczkowe. Fajnie móc się powłóczyć po takich urokliwych zakątkach :)
OdpowiedzUsuńA co do figurek, to na honorowym miejscu na wystawie obowiązkowo powinna być miniatura pomysłodawcy tego wzornictwa.
Yhm. W nagrodę pominęłam najważniejszy zabytek Girony, bo skupiłam się na czymś innym. Wstyd nieziemski, więc trzeba było zweryfikować plany i uwzględnić powrót do starej części miasta. :D
UsuńSwoją drogą, ciekawe czyj to pomysł i od jak dawna takie figurki powstają.
Świetne zdjęcia. Czeka na te wąskie uliczki Girony.
OdpowiedzUsuńDziękuję. :) Kolejna notka już niebawem.
UsuńCudnie musiało być:)
OdpowiedzUsuńByło. ;)
UsuńWspaniały wpis, widać, że wyjazd się udał :) A dzięki Tobie i ja mogę zobaczyć troche miejsc, gdzie nie byłam :)
OdpowiedzUsuńCieszę się i oczywiście zapraszam na kolejne części. :)
Usuń