Szukałam czegoś z Hawaną w tle. Mój wybór padł na stosunkowo nową produkcję. Vivę w reżyserii Paddy'ego Breathnacha nakręcono w 2015 roku m.in. w stolicy Kuby (a częściowo także w Dublinie, skąd pochodzi reżyser).
Sama produkcja okazała się niestety przewidywalna i dość powierzchownie ilustrująca dwie ważne kwestie: poszukiwanie własnej tożsamości oraz konflikt na linii ojciec - syn powodowany jakże odmiennymi poglądami i stylami bycia, życia, wszystkiego właściwie.
Jesús (Héctor Medina) wychował się bez ojca. Po śmierci mamy mieszka sam w mieszkaniu rodziców. Na życie zarabia fryzjerstwem, to uczesze znajomą staruszkę, to peruki w lokalnym klubie drag queen. Jest wrażliwy, delikatny i nie ogląda się za dziewczętami. Właśnie podjął niełatwą dla siebie decyzję. Postanowił wyjść z cienia i stanąć na scenie wspomnianego klubu. Tym razem czesze perukę dla siebie i przybiera nową tożsamość. Na scenie jest Vivą.
I nagle w życie Jesúsa wkracza... jego ojciec. Ángel (Jorge Perugorría) to były bokser, który wiele lat odsiedział w więzieniu za popełnienie ciężkiego przestępstwa. To maczo pełną gębą wiecznie zanurzoną w alkoholu. Bezrobotny, agresywny i... niezbyt tolerancyjny. Nie chce słyszeć o tym, by jego syn w kobiecych ciuszkach występował na klubie.
Jak potoczą się losy mężczyzn i co sprawiło, że Ángel wrócił do Hawany - nietrudno się tego domyślić. Jednak w tym filmie rozczarowała mnie nie przewidywalność, a dość powierzchowne potraktowanie tematu poszukiwania tożsamości, akceptacji, swojego miejsca w życiu. Interesujące środowisko drag queens zostało jedynie naszkicowane. Lekko i niezbyt przekonująco (choć właściwie... co ja tam wiem - nigdy w takim miejscu nie byłam). Relacje między ojcem i synem nie wymykają się poza dość oklepany schemat oparty na różnicy charakterów i rozdarciu między miłością do bliskiej osoby, a trzymaniu się własnych przekonań. W finale zaskoczeń nie ma, a przez to i emocje są umiarkowane. Całość dobija kompletnie zbędny bajkowy epilog - sielanka jak z reklamy płatków śniadaniowych, choć rodzina hmm... nie jest na nim zbyt modelowa.
Viva ma jednak plusy. Muzykę i Hawanę. W tej pierwszej kryje się dużo więcej prawdziwych emocji niż w samym filmie. Ta druga przykuwa wzrok, choć daleko jej do ładnych, pocztówkowych obrazków. Tynk odpada, mury kruszeją, a widok wnętrz przyprawiłby dekoratorów i architektów o palpitacje. Hawana jest miastem, które lata świetności ma dawno za sobą. Tu seks jest walutą, naciąganie turystów ma się dobrze, a marzenia o wyjeździe towarzyszą niejednemu młodemu człowiekowi.
Skoro już jestem przy plusach... Znalazłam jeszcze jeden. Luis Alberto García w roli Mamy, właściciela (właścicielki?) klubu sprawdził się fantastycznie. Jego gra jest pełna emocji, a postać niekiedy malowniczo targana sprzecznymi uczuciami, mocno wbija się w pamięć.
W takiej oprawie wizualno-muzycznej historia była mimo wszystko całkiem strawna, choć wciąż zbytnio przesycona egzaltacją. Dostałam jednak na talerzu Hawanę, a do soundtracku wrócę jeszcze niejednokrotnie. Filmowa wyprawa na Kubę koniec końców okazała się wypadem, z którego w pamięci zostaną mi dźwięki, kilka kadrów i lekki niedosyt.
Viva ma jednak plusy. Muzykę i Hawanę. W tej pierwszej kryje się dużo więcej prawdziwych emocji niż w samym filmie. Ta druga przykuwa wzrok, choć daleko jej do ładnych, pocztówkowych obrazków. Tynk odpada, mury kruszeją, a widok wnętrz przyprawiłby dekoratorów i architektów o palpitacje. Hawana jest miastem, które lata świetności ma dawno za sobą. Tu seks jest walutą, naciąganie turystów ma się dobrze, a marzenia o wyjeździe towarzyszą niejednemu młodemu człowiekowi.
Skoro już jestem przy plusach... Znalazłam jeszcze jeden. Luis Alberto García w roli Mamy, właściciela (właścicielki?) klubu sprawdził się fantastycznie. Jego gra jest pełna emocji, a postać niekiedy malowniczo targana sprzecznymi uczuciami, mocno wbija się w pamięć.
W takiej oprawie wizualno-muzycznej historia była mimo wszystko całkiem strawna, choć wciąż zbytnio przesycona egzaltacją. Dostałam jednak na talerzu Hawanę, a do soundtracku wrócę jeszcze niejednokrotnie. Filmowa wyprawa na Kubę koniec końców okazała się wypadem, z którego w pamięci zostaną mi dźwięki, kilka kadrów i lekki niedosyt.
zwiastun filmu
Zobacz też:
Czyżby przygotowania do wyjazdu? :) Ja film sobie odpuszczę, ale soundtracku chętnie posłucham :)
OdpowiedzUsuńTrochę tak, choć mi opornie te przygotowania idą. :P
UsuńLubię oglądać filmy z akcją na Kubie, bo można się napatrzeć na piękne krajobrazy ;)
OdpowiedzUsuńZ tymi pięknymi krajobrazami to jednak bywa różnie. ;)
UsuńNie do konca mój klimat. W sumie mało znam filmów, których akcja działaby się na Kubie. Może Dirty Dancing 2 z cudownym Diego Luną? Znasz? :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie nie! Widziałam tylko pierwszą część, ale planuję seans drugiej w najbliższym czasie.
UsuńNie słyszałam wcześniej o tym filmie, ale też rzadko coś oglądam :)
OdpowiedzUsuńJa staram się obejrzeć choć jeden film tygodniowo. :)
UsuńMam ochotę na ten film tylko po to, żeby się napatrzeć na Kubę <3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
To Read Or Not To Read
Moja motywacja była podobna. ;)
Usuń