Rzymskich podróży filmowych ciąg dalszy...
Tym razem wszystko zaczyna się od grupy ludzi, którzy przerzucają się mądrymi słowami wpatrując w podekscytowaniu w ekrany komputerów. Dla widzów ma to być jasny sygnał: mamy przed sobą stadko naukowców, którzy na naszych oczach dokonują czegoś wielkiego. Chwilę później jesteśmy mądrzejsi o trzy informacje.
Po pierwsze: to wielkie coś, to wyprodukowanie sporej ilości antymaterii.
Po drugie: ktoś właśnie ową antymaterię ukradł, zostawiając po sobie faceta bez oka i oko bez faceta (niby oko trudniej zgubić niż klucz, ale okazuje się, że skanowanie siatkówki nie jest rozwiązaniem idealnym).
Po trzecie: skradziona ilość antymaterii zdolna jest do wywołania potężnego wybuchu.
Gdyby przypadkiem fiolka ją zawierająca znalazła się w Watykanie, mogłaby ów Watykan zmieść z powierzchni ziemi i jeszcze zabrać z niej część Rzymu. Tak się nieszczęśliwie składa, że ów scenariusz się ma szansę się sprawdzić. Nieco zdenerwowane władze Watykanu posyłają po Roberta Langdona (Tom Hanks), specjalistę od ikonografii. Wszelkie znaki na niebie, ziemi i miejscu przestępstwa wskazują bowiem na to, że w kradzieży maczali palce Iluminaci, ekipa wroga Kościołowi, która co prawda była uznawana za wymarłą, ale ostatnie wydarzenia każą ten pogląd zweryfikować. Langdon ma wykorzystać swoją wiedzę, by rozgryźć zamiary Iluminatów, znaleźć antymaterię i czterech kardynałów. Cóż... Okazuje się, że zniknęła nie tylko antymateria.
Tak się składa, że w tym nieciekawym momencie Kościół Katolicki nie ma zwierzchnika (jest tylko młodzik tymczasowo pełniący jego obowiązki - w tej roli Ewan McGregor), bo poprzedni papież zmarł, a nowego jeszcze nie wybrano. Zwołano konklawe, ale brakuje czterech najważniejszych kardynałów. Jeden z nich miał wstąpić na tron papieski, jednak póki co, cała czwórka znalazła się w rękach szaleńca, a ich przyszłość rysuje się w czarnych barwach, nie tylko dlatego, że jeden z nich ma afrykańską karnację.
Robert Langdon co rusz zerka na swój zegarek z Myszką Mickey i ściga się z czasem. Jeszcze tego samego dnia o północy, antymateria wybuchnie, a wcześniej - co godzinę - porywacz będzie po kolei uśmiercał uprowadzonych kardynałów.
Tik-tak.
Anioły i demony w reżyserii Rona Howarda to ekranizacja pierwszego tomu przygód Roberta Langdona autorstwa Dana Browna pod tym samym tytułem. Tym, czego w tej produkcji na pewno nie brakuje jest dynamizm akcji. Dzieje się sporo, bo czasu mało, a zadanie trudne i wymagające błyskawicznego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Langdon musi być mądry, sprytny i szybki. Towarzyszy mu pani naukowiec, Vittoria Vetra (Ayelet Zurer), która potrafi zaskoczyć szczegółową wiedzą na tematy związane z rzymską sztuką i architekturą, ale nie wie, że artysta znany jako Rafael miał na nazwisko Santi. Yhm.
Filmu Howarda nie ma co analizować pod względem prawdopodobieństwa. Keep calm and watch, czy jakoś tak. I baw się dobrze. Anioły i demony to kino spod znaku akcji i rozrywki, i jako takie sprawdza się nie najgorzej. Zdjęcia są niezłe, pomysł ruszenia śladami bohaterów kusi i nie wydaje się przedsięwzięciem trudnym, bo akcja rozgrywa się tam, gdzie turyści zwykle docierają i bez filmowych wskazówek. Inna sprawa, że o ganianiu dokładnie śladami Hanksa i Zurer możemy pomarzyć. Po pierwsze, dlatego, że dostęp do Biblioteki Watykańskiej jest ograniczony i nawet Robert Langdon miał problem, by tam dotrzeć, na szczęście był potrzebny władzom Watykanu co ułatwiło mu macanie cennych tekstów, a jego partnerce dokonania aktu wandalizmu (to jet ta scena, podczas której ubawiłam się lepiej niż podczas szalonych akcji pingwinów z Madagaskaru). Podobnie jest z wieloma innymi miejscami. Po drugie, dlatego, że ekipa filmowa o kręceniu niektórych scen w tych miejscach, w których akcję osadził Dan Brown, mogła jedynie pomarzyć. Nie pozwolono na zdjęcia m.in. w Santa Maria del Popolo oraz Santa Maria della Vittoria. Także Plac Św. Piotra musieli wybudować sobie sami, bo panowie z Watykanu ani myśleli znosić filmowców na swoim podwórku. O tym, że filmowe komnaty watykańskie z prawdziwymi wspólną mają głównie nazwę, chyba nie muszę wspominać.
Wycieczka może być więc umowna (albo bardziej śladami bohaterów książki niż filmu) i niepełna, ale nadal fajna.
Od strony aktorskiej film jest taki sobie. Za Tomem Hanksem nie przepadam, choć kilka dobrych ról ma na koncie (niekoniecznie tę). Ayelet Zurer nie dała się zapamiętać. Całe szczęście, że na ekranie pojawili się Ewan McGregor i Stellan Skarsgård. Ten ostatni w co prawda niewielkiej roli, ale dobre i to.
Za ścieżkę dźwiękową odpowiadał Hans Zimmer, co powinno być dla Was wystarczającą rekomendacją, a całość mogę podsumować tak:
Anioły i demony to kino dynamiczne, niewymagające, dla mnie z rodzaju tych, które pasują do piwa i chipsów. Fajnie się ogląda, szybko zapomina.
Anioły i demony w reżyserii Rona Howarda to ekranizacja pierwszego tomu przygód Roberta Langdona autorstwa Dana Browna pod tym samym tytułem. Tym, czego w tej produkcji na pewno nie brakuje jest dynamizm akcji. Dzieje się sporo, bo czasu mało, a zadanie trudne i wymagające błyskawicznego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Langdon musi być mądry, sprytny i szybki. Towarzyszy mu pani naukowiec, Vittoria Vetra (Ayelet Zurer), która potrafi zaskoczyć szczegółową wiedzą na tematy związane z rzymską sztuką i architekturą, ale nie wie, że artysta znany jako Rafael miał na nazwisko Santi. Yhm.
Filmu Howarda nie ma co analizować pod względem prawdopodobieństwa. Keep calm and watch, czy jakoś tak. I baw się dobrze. Anioły i demony to kino spod znaku akcji i rozrywki, i jako takie sprawdza się nie najgorzej. Zdjęcia są niezłe, pomysł ruszenia śladami bohaterów kusi i nie wydaje się przedsięwzięciem trudnym, bo akcja rozgrywa się tam, gdzie turyści zwykle docierają i bez filmowych wskazówek. Inna sprawa, że o ganianiu dokładnie śladami Hanksa i Zurer możemy pomarzyć. Po pierwsze, dlatego, że dostęp do Biblioteki Watykańskiej jest ograniczony i nawet Robert Langdon miał problem, by tam dotrzeć, na szczęście był potrzebny władzom Watykanu co ułatwiło mu macanie cennych tekstów, a jego partnerce dokonania aktu wandalizmu (to jet ta scena, podczas której ubawiłam się lepiej niż podczas szalonych akcji pingwinów z Madagaskaru). Podobnie jest z wieloma innymi miejscami. Po drugie, dlatego, że ekipa filmowa o kręceniu niektórych scen w tych miejscach, w których akcję osadził Dan Brown, mogła jedynie pomarzyć. Nie pozwolono na zdjęcia m.in. w Santa Maria del Popolo oraz Santa Maria della Vittoria. Także Plac Św. Piotra musieli wybudować sobie sami, bo panowie z Watykanu ani myśleli znosić filmowców na swoim podwórku. O tym, że filmowe komnaty watykańskie z prawdziwymi wspólną mają głównie nazwę, chyba nie muszę wspominać.
Wycieczka może być więc umowna (albo bardziej śladami bohaterów książki niż filmu) i niepełna, ale nadal fajna.
Od strony aktorskiej film jest taki sobie. Za Tomem Hanksem nie przepadam, choć kilka dobrych ról ma na koncie (niekoniecznie tę). Ayelet Zurer nie dała się zapamiętać. Całe szczęście, że na ekranie pojawili się Ewan McGregor i Stellan Skarsgård. Ten ostatni w co prawda niewielkiej roli, ale dobre i to.
Za ścieżkę dźwiękową odpowiadał Hans Zimmer, co powinno być dla Was wystarczającą rekomendacją, a całość mogę podsumować tak:
Anioły i demony to kino dynamiczne, niewymagające, dla mnie z rodzaju tych, które pasują do piwa i chipsów. Fajnie się ogląda, szybko zapomina.
zwiastun filmu
Czasem potrzebuję się odprężyć i obejrzeć właśnie taki film. Jeśli przy okazji miałabym pooglądać trochę obrazków z Rzymu to czemu nie :)
OdpowiedzUsuńNa obrazki możesz tutaj liczyć. ;)
UsuńWidziałam ten film parę razy i ze spokojem mogę powiedzieć, że od czasu do czasu lubię oglądać tego typu produkcję :)
OdpowiedzUsuńJa też. :)
UsuńJa na razie przeczytałam książkę. Na film jakoś brak czasu, ale muszę w końcu nadrobić :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy i zapraszamy do nas:
rodzinne-czytanie.blogspot.com
Książkę też czytałam, ale dawno temu.
UsuńTo podsumowanie chyba też pasuje do książek Browna. Jak na razie czytałam 2, ekranizacji żadnych. Może w wolnych chwilach nadrobię, ale przymusu nie czuję ;)
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem książki są fajniejsze (film na podstawie "Kodu..." bardzo mnie wynudził, choć ze względu na Paryż, jeszcze do niego wrócę).
UsuńNawet nie kojarzę, czy oglądałam film. Książkę na pewno czytałam.
OdpowiedzUsuńTo taki film, który w pamięci raczej nie zostaje. Ot, rozrywka na chwilę.
UsuńKsiążka lepszy, ale film również niezły- moim skromnym zdaniem ;)
OdpowiedzUsuńOgląda się fajnie, ale do moich ulubionych się nie zalicza. ;)
UsuńNie oglądałam do końca, jednak coś tam mi na Polsacie ostatnio mignęło, więc muszę szybko zabrać się za książkę, a potem nadrobić film, bo taka tematyka jak najbardziej mi odpowiada.
OdpowiedzUsuńhttp://k-a-k-blogrecenzencki.blogspot.com/
Zdecydowanie, najpierw książka.
UsuńZ tego co pamiętam, to chyba czytałam książkę, na film na razie nie mam specjalnej ochoty.
OdpowiedzUsuńNie ma co się zmuszać. Nie jest to film z rodzaju tych, które "musi" się znać.
UsuńA ja nie oglądałam. Bo nie lubię teorii spiskowych. No te o Złotym Pociągu lubię i o skarbie Templariuszy lubię.
OdpowiedzUsuńO Templariuszach chętnie bym coś pooglądała.
UsuńUwielbiam ten film, oglądałam już go kilka razy i chyba nigdy mi się nie znudzi ;) Masz bardzo fajny blog, na pewno będę zaglądać tutaj częściej :)
OdpowiedzUsuńhttp://literacki-wszechswiat.blogspot.com/
Dzięki. ;)
UsuńRęki sobie uciąć nie damy, ale nie jesteśmy pewne, czy nie oglądałyśmy. Jeśli nawet, to nie zapadł nam w pamięć.
OdpowiedzUsuńBo to właśnie taki film. Rozrywka na jeden wieczór, która raczej nie zostaje w pamięci.
UsuńJakoś mnie nie ciągnie do tego filmu, podobnie do książki ;)
OdpowiedzUsuń