To właściwie notka-przestroga. Gdybyście, tak jak ja, szukając barcelońskich wątków w filmie, natrafili na produkcję Żywa tarcza (reż. Gerry Lively), odpuśćcie seans bez żalu. Barcelony tam jak na lekarstwo, a od obcowania z całą resztą, szare komórki zbiorowo popełniają samobójstwo.
Nie to, żebym się po tym filmie spodziewała niezapomnianego dzieła, odkrywczej fabuły, oscarowych ról i efektów specjalnych na miarę produkcji Mad Max: Na drodze gniewu, ale umówmy się - nawet filmy z cyklu "zabili go i uciekł" jakiś poziom powinny mieć, by twórca mógł bez wstyfu puścić je w świat. Jeśli nie trzymają w napięciu, nie cieszą oczu od strony wizualnej, nie porywają akcją, to mogłyby chociaż wzbudzać wesołość, jaką wzbudzić potrafi np. Bruce Willis strącając samochodem helikopter w locie. Ale nie. Żywa tarcza to porażka pod każdym względem, a jedyne uczucie jakie wzbudza, to zażenowanie.
Czy ten film nie ma żadnego plusa? Ma. Na szczęście trwa tylko półtorej godziny. Choć z drugiej strony, 90 minut można wykorzystać na setki innych, sensowniejszych sposobów. Można np. patrzeć jak rośnie trawa. Albo liczyć gwiazdy.
Przejdźmy do fabuły. Til Schweiger wciela się w rolę Johna Ridleya, ochroniarza, który popełnił błąd kosztujący jego klientkę życie. Zadowolony z siebie morderca zabił mu kumpla, klientkę, a jego samego ranił, uprzednio informując o tym, jaką głupotą jest zostawianie ochranianej osoby bez opieki. Tak zakończyła się kariera Johna jako goryla. Tak zabójca na zlecenie zniszczył mu życie.
Minął jakiś czas, gdy do naszego bohatera zgłosił się jego dawny szef. Ridley miałby podjąć się ochrony przestępcy, który zgodził się zeznawać na niekorzyść swych dawnych szefów. John początkowo ma opory, później stwierdza, że obecna rola trenera bokserskiego w jakimś podrzędnym klubie niespecjalnie go uszczęśliwia, pakuje więc torbę, zostawia puste mieszkanie, wspomnienia po byłej dziewczynie i stawia się w nowej-starej pracy.
Tu następuje ten moment, na który czekałam. Akcja przenosi się z Nowego Jorku do Barcelony, gdzie w luksusowym hotelu przebywa klient Ridleya. W tejże chwili mamy zwolnienie akcji, emocje rosną, napięcie sięga zenitu... Nie widać twarzy klienta. Najpierw siedzi on tyłem do nas i Johna, następnie powoli się podnosi, choć wciąż jego twarz zasłania facet stojący przed nim. Próba wzbudzenia emocji tym co jest oczywiste, sposób w jaki ukazana jest ta scena, może wzbudzić jedynie politowanie.
Chyba nie muszę pisać, kim jest klient Ridleya.
Dalej jest równie przewidywalnie zaskakująco. Dużo się dzieje, a wieje nudą. Kolejne sceny są tak absurdalne, że jedyną moją myślą było to, czy twórcom tego filmu nie wstyd, że ich nazwiska znalazły się w napisach końcowych. Efekty specjalne są mizerne, po Barcelonie śmiga autobus z otwartymi drzwiami, dialogi są drewniane, chwyty ograne (numer z kelnerami - serio???), gra aktorska karykaturalna (jedynie na Chazza Palminteri można patrzeć bez bólu - dość zabawna ta jego kreacja, Til Schweiger wypada zaledwie przeciętnie), a czarne charaktery mają inteligencję ogrów z Gumisiów. Z tym, że ogry są przynajmniej zabawne. I są ogrami, więc więcej się im wybacza, a Toudi jest nawet słodki.
Barcelona miga gdzieś w tle. Kilka sekund dla Arc de Triomf i Tibidabo, coś tam jeszcze, czego nawet nie zapamiętałam.
Nie warto.
zwiastun filmu
więc będę omijać szerokim łukiem ten film ;)
OdpowiedzUsuńPopieram!
UsuńDobrze, że nie oglądałam :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie. Nie masz czego żałować.
UsuńTo nie mój klimat, także nie mam czego żałować. Też dziś pisałam o filmie - polskim ;) Z Katowicami w tle.
OdpowiedzUsuńO, ciekawa jestem, o jakim. Lecę spojrzeć. :)
UsuńBędę omijać ten film z daleka ;)
OdpowiedzUsuńSłusznie. ;)
UsuńTo w takim razie nie oglądam. :D
OdpowiedzUsuńNie będę namawiać. :P
UsuńA ja tak lubię Tila Schweigera, no ale jak nie warto to raczej odpuszczę :)
OdpowiedzUsuńTez go lubię. "Bandyta" był super!
Usuń