Znacie to uczucie, kiedy to zjawiacie się w nowym miejscu i od razu wiecie, że TO JEST TO? Że tu moglibyście zakotwiczyć na dłużej, wydeptywać ścieżki lub w kółko chodzić tymi samymi, już utartymi? Na każdym kroku robicie "ach!" lub "och!" i jedyne co Was martwi to fakt, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, bo za moment trzeba będzie zostawić to magiczne miejsce za sobą.
Tak właśnie było ze mną i Granadą, miastem, w którym płynęły łzy, padał deszcz, świeciło słońce, grała muzyka, serce biło radośnie, usta same wyginały się w uśmiechu, a świat wydawał się tak niesamowicie magiczny. Za mało czasu przeznaczyliśmy na Granadę i to był największy minus naszego andaluzyjskiego planu. Niestety, na zmiany nie było już szans. Chociaż... Tak, Granada pojawi się jeszcze pod koniec relacji z wycieczki do Andaluzji. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Malagi na rzecz powrotu do tego miasta tylko po to, by zobaczyć zachód słońca nad Alhambrą i zjeść romantyczny obiad u stóp wzgórza, na którym rozciąga się ten słynny kompleks pałacowy, dawna twierdza mauretańskich kalifów.
Do Granady dotarliśmy drugiego dnia naszej podróży. Było już ciemno. Miasto przywitało nas tysiącami świateł. Początki nie były łatwe. Nasz hotel mieścił się przy placu wyłączonym z ruchu kołowego, a my nie do końca orientowaliśmy się, na którym parkingu możemy zostawić samochód. Za postój zapłaciliśmy sporo. Następnym razem z pewnością będziemy mądrzejsi i wcześniej zorientujemy się, gdzie parkować tak, żeby nie zbankrutować, co i wam doradzam (także w Sewilli!).
Ok, jesteśmy na miejscu, samochód stoi na miejskim parkingu podziemnym. Bagaże zostawiamy w środku, chcąc najpierw rozejrzeć się wokół i ustalić którędy do hotelu. Nie mamy planu miasta, a szybko okazuje się, że wydrukowana z internetu mapka to za mało. Namierzamy więc kiosk, kupuję plan i po jakimś czasie mogę już wycelować palcem w mapę i powiedzieć: estoy aquí. W drodze do hotelu Los Tilos, przechodzimy koło placu, na którym stoi rozstawiona scena, a ludzie siedzą na plastikowych krzesełkach lub podrygują z boku. Granada nocą tętni życiem! Niestety, tego wieczoru nie skorzystamy z atrakcji. Jest późno, zmęczenie daje o sobie znać, a na dodatek... zaczyna padać! Muzycy i słuchacze znikają, a my w tym deszczu kicamy po walizki. Do tej pory pogodę mieliśmy przyzwoitą, co prawda raczej bez palącego andaluzyjskiego słońca, ale i bez deszczu. Teraz realizuje się mój czarny scenariusz: pada, pada coraz mocniej. Sprawdzam prognozę pogody w hotelu i... przyznaję, poryczałam się jak dzieciak, któremu Święty Mikołaj przyniósł rózgę zamiast wymarzonego PlayStation. Całą niedzielę ma padać! A przecież jestem w Granadzie! Mam zwiedzać dzielnicę Albaicín pełną białych budynków! Mam wykupione bilety wstępu do Alhambry! Na konkretny dzień, na konkretną godzinę! Zwiedzanie ogrodów w ulewnym deszczu? Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać...
Zostawmy jednak na chwilę rozżaloną Polkę w jej dwuosobowym pokoju z widokiem na Plaza Bib-Rambla i zjedźmy windą do recepcji. Brak parkingu to jedyny minus hotelu Los Tilos, a jego największy plus znajdziemy właśnie w recepcji. Ludzie, którzy przesiadują tam za kontuarem są najbardziej pomocną i pozytywną ekipą jaką miałam okazję spotkać (ok, może poza ludźmi z Compety, naszego ostatniego andaluzyjskiego przystanku, ale w sobotę, piątego września, jeszcze o tym nie wiem). Recepcjonistka (Vanessa???) zasypuje nas informacjami, wyciąga kolejne mapki i pomaga nam ustalić plan dnia. Wypytuje, na którą mamy bilety do Alhambry (do znajdującego się Pałacu Nasrydów kupuje się wejściówkę na konkretną godzinę), pokazuje gdzie możemy zakupione przez internet bilety wydrukować, rysuje trasę, która pozwoli nam maksymalnie wykorzystać niedzielę tak, by zwiedzić także dawną dzielnicę muzułmańską Albaicín, katedrę i jej okolice (ostatecznie do katedry nie wchodzimy - w planach mamy inne budynki sakralne, a co za dużo, to niezdrowo - po wszystkim w głowie zostaje chaos, a przed oczami ma się setki kadrów, które nie wiadomo jakim budynkom przypisać). Dajemy się też namówić na flamenco i wbrew zwyczajom - w pełni zdajemy się na możliwości organizacyjne innych. Ok, przyznaję, recepcjonistka wysilać się nie musiała. Wystarczyła mi wzmianka o tym, że pokaz ma się odbyć w jaskini wykutej w dawnej dzielnicy romskiej, Sacromonte. Po kwadransie wiemy już wszystko. Co, gdzie, kiedy, którędy, ile czasu zajmuje. Na mapie mamy zaznaczone ulice znane z najlepszych tapas (niestety, nie zdążymy skorzystać z tej wskazówki), przystanki, najciekawsze miejsca itp. Radość pryśnie dopiero pół godziny później po sprawdzeniu prognozy pogody... Ale to już wiecie.
Następnego dnia pełna obaw wyglądam przez okno. Ciężkie żaluzje wolno odsłaniają widok na plac. Nie pada, więc oddycham z ulgą. Czasami przez warstwę chmur przedziera się słońce. Plac jest mokry od deszczu, powietrze rześkie. Szybko się zbieramy, bo szkoda czasu. Wszystko to, co pomiędzy hotelem, a dzielnicą muzułmańską na razie pominę. Chcę was zabrać od razu do górnej części dzielnicy Albaicín.
Górny Albaicín jest najstarszą częścią miasta. W średniowieczu mieszkali tu przede wszystkim uciekinierzy z podbijanych przez chrześcijan arabskich miast. Gdy chrześcijanie zdobyli i Granadę to właśnie ta część stała się dzielnicą muzułmańską. Wbrew obietnicom, nie dano muzułmanom spokoju. Zmuszono ich do przyjęcia chrztu, a meczety stopniowo przekształcano w kościoły. To oczywiście nie spotkało się z entuzjazmem i kto mógł, ten pakował manatki i zmykał. W XVII wieku muzułmańska społeczność licząca ok. 30 tys. osób, zmniejszyła się do zaledwie 1,5 tysiąca. Wykorzystała to chrześcijańska szlachta. Porzucone domy kupowała za bezcen.
Albaicín to niesamowity klimat! Pokochałam to miejsce od razu. Wąskie uliczki pną się to w górę, to w dół, tworząc istny labirynt! Tu schody, tam zaułki, tu jakiś placyk, tam kościół, tu bar, tam znów fragment murów obronnych. Wiele dróg wyłożonych jest białymi i czarnymi kamykami. Ulice wybrukowane dobrem i złem. Wiele tu mauretańskich akcentów. Biało-zielono-niebieska kolorystyka. Światło i ciepło, ziemia i życie, niebo i woda. Płytki azulejos układają się w nazwy ulic, barów, sklepów czy domów. Grube mury chronią podwórka przed wścibskimi oczami przechodniów. Okiennice gwarantują prywatność.
Spacerujemy uliczkami, a ja marzę o tym, by czas stanął w miejscu. Słońce coraz częściej wygrywa z chmurami, od białych ścian odbijają się jego promienie, a ja z radością nasuwam na oczy kapelusz.
Przed nami Plaza San Miguel i stojący tam kościół (Iglesia San Miguel Bajo). Idziemy jednak dalej. Naszym celem jest punkt widokowy, z którego rozpościera się widok na Alhambrę.
I tak, wspinając się coraz wyżej, docieramy do miejsca, z którego powstają najpiękniejsze zdjęcia Alhambry. Jest jeszcze dość wcześnie, więc nie ma tłoku. Dokładnie tydzień później przyjedziemy tu obejrzeć zachód słońca i docenimy obecny spokój i nieliczne postaci snujące się po Mirador De San Nicolas.
Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Raz mamy błękitne niebo usiane białymi obłokami, innym razem w tle Alhambry pojawia się plama rozlanego mleka. Zakochuję się w każdym z tych widoków i nie mogę doczekać popołudniowej wizyty w muzułmańskim kompleksie pałacowym.
Naprawdę, warto zjawić się tu rano, by móc spokojnie podziwiać widoki i posłuchać muzyki.
Mogłabym tu siedzieć godzinami, ale przecież miasto czeka! Błądzimy uliczkami dzielnicy Albaicín poznając jej zakamarki. Jest pięknie!
Dopiero tuż przed południem zatrzymujemy się na śniadaniu w barze Rincòn del Chapiz położonym u stóp wzgórza, na którym rozpościera się Górny Albaicín. Jest pyszne! W tamtym momencie, w konkursie na najszczęśliwszą Polkę na obcej ziemi, zajmuję pierwsze miejsce. Pochłaniam jogurt z musli i pan con tomate, czyli coś, co uświadamia mi, że są takie momenty w życiu, kiedy podpieczony w piekarniku chleb z oliwą i drobno krojonymi pomidorami jest esencją lata, sensem życia, najsmaczniejszą potrawą świata. Popijam to wszystko sokiem, później kawą. Zerkam to na plan miasta, to na widoki wokół mnie i cieszę się, że słońce grzeje tak mocno.
Spacerujemy uliczkami, a ja marzę o tym, by czas stanął w miejscu. Słońce coraz częściej wygrywa z chmurami, od białych ścian odbijają się jego promienie, a ja z radością nasuwam na oczy kapelusz.
Przed nami Plaza San Miguel i stojący tam kościół (Iglesia San Miguel Bajo). Idziemy jednak dalej. Naszym celem jest punkt widokowy, z którego rozpościera się widok na Alhambrę.
I tak, wspinając się coraz wyżej, docieramy do miejsca, z którego powstają najpiękniejsze zdjęcia Alhambry. Jest jeszcze dość wcześnie, więc nie ma tłoku. Dokładnie tydzień później przyjedziemy tu obejrzeć zachód słońca i docenimy obecny spokój i nieliczne postaci snujące się po Mirador De San Nicolas.
Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Raz mamy błękitne niebo usiane białymi obłokami, innym razem w tle Alhambry pojawia się plama rozlanego mleka. Zakochuję się w każdym z tych widoków i nie mogę doczekać popołudniowej wizyty w muzułmańskim kompleksie pałacowym.
Naprawdę, warto zjawić się tu rano, by móc spokojnie podziwiać widoki i posłuchać muzyki.
Mogłabym tu siedzieć godzinami, ale przecież miasto czeka! Błądzimy uliczkami dzielnicy Albaicín poznając jej zakamarki. Jest pięknie!
Colegiata del Salvador |
Wszędzie towarzyszą nam biel, błękit i zieleń, więc gdy w jednym ze sklepików szukam pamiątkowego magnesu na lodówkę, nie mam wątpliwości, w jakich powinien być kolorach.
Dopiero tuż przed południem zatrzymujemy się na śniadaniu w barze Rincòn del Chapiz położonym u stóp wzgórza, na którym rozpościera się Górny Albaicín. Jest pyszne! W tamtym momencie, w konkursie na najszczęśliwszą Polkę na obcej ziemi, zajmuję pierwsze miejsce. Pochłaniam jogurt z musli i pan con tomate, czyli coś, co uświadamia mi, że są takie momenty w życiu, kiedy podpieczony w piekarniku chleb z oliwą i drobno krojonymi pomidorami jest esencją lata, sensem życia, najsmaczniejszą potrawą świata. Popijam to wszystko sokiem, później kawą. Zerkam to na plan miasta, to na widoki wokół mnie i cieszę się, że słońce grzeje tak mocno.
Następnym razem zabieram was prosto do ogrodów Alhambry!
*** PODRÓŻE ***
Twój post pochłonęłam jednym tchem, a Ty najlepiej wiesz dlaczego. Jeszcze tylko trzy miesiące. Z niecierpliwością czekam na Alhambrę, więc masuj palce i do pracy;) Pozdrawiam i dziękuję za Granadę.
OdpowiedzUsuńWiem, wiem i zazdroszczę, że taka świetna wyprawa Ci się szykuje, bo chętnie pojechałabym tam ponownie. Tyle jest tam miejsc do zobaczenia. :)
UsuńAaaaa jak pięknie! Decyzja, żeby powrócić do Granady zamiast jechać do Malagi była, moim zdaniem, jak najbardziej słuszna :)
OdpowiedzUsuńTeż tak uważam, ale mam nadzieję, że i Malagę kiedyś odwiedzimy. W końcu to miasto Picassa. :)
UsuńNie wiedziałam, że w Granadzie jest taka kapryśna pogoda! Ale taka recepcjonistka, to prawdziwy skarb dla turysty.
OdpowiedzUsuńNo i ja też zawsze szukam odpowiedniego magnesu na lodówkę ;)
Hmm... W sumie nie wiem czy tam tak zawsze, czy tylko my mieliśmy takie "szczęście", ale pewnie to wpływ Sierra Nevada.
UsuńA recepcjonistka okazała się naprawdę nieoceniona. Jej zmiennik zresztą też. Dlatego jeśli kiedyś wrócimy do Granady (a bardzo bym chciała zobaczyć Sacromonte w świetle dnia), to prawdopodobnie do tego samego hotelu (chyba, że skorzystamy z airrbnb).
Magnesy są super. Tylko obawiam się, co będzie, jak mi się miejsce na lodówce skończy. :D
Ale ładnie Ci w czerwonym:)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
UsuńMój ulubiony kolor.
Jestem zachwycona tym miejscem!
OdpowiedzUsuńJa też. Mimo, że zafundowało mi totalną huśtawkę emocjonalną. ;)
UsuńTylko pozazdrościć :D
OdpowiedzUsuńAlbo pojechać. ;)
UsuńChętnie wypiłabym taką kawusię... :) Piękne miejsca!
OdpowiedzUsuńChętnie bym tam na nią wróciła. ;)
UsuńJeszcze pytano dotyczące znajomości języka. Czy w Andaluzji można dogadać się bez problemu po angielsku, czy trzeba znać hiszpański. Z angielskim jakoś dam radę, natomiast co do hiszpańskiego myślę o zakupie translatora, żeby w czarnej godzinie móc się jakoś skontaktować z tubylcami. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńW centrum, w sklepach, restauracjach, muzeach, hotelach itp. nie mieliśmy żadnych kłopotów z dogadaniem się po angielsku, ale już pytanie starszych osób o drogę po angielsku mijało się z celem. My byliśmy jednak w typowo turystycznych miejscach, więc było łatwiej. Małe knajpki na uboczu czy sklepiki - tu już trudniej. Nie wiem w jakie miejsca zamierzasz się wybrać. Jeśli przede wszystkim interesują Cię najważniejsze atrakcje, wystarczy Ci angielski. Co do hiszpańskiego, warto nauczyć się terminów kulinarnych, chyba, że jest Ci wszystko jedno, co wyląduje na Twoim talerzu. W wielu knajpkach (a już na pewno w barach tapas), nazwy w menu podawane są tylko po hiszpańsku.
UsuńA ja tęsknię. Chciałabym tam wrócić.
OdpowiedzUsuńPiękne miejsce, chciałabym zobaczyć na żywo. :-)
OdpowiedzUsuńGorąco zachęcam do wycieczki. Granada jest magiczna. :)
UsuńPiękne zdjęcia! Po tegorocznym miesiącu we Włoszech mam ochotę na inny wyjazd, tym razem na wschód. Jeśli się uda, jeśli będę mógł sobie na to pozwolić, to w przyszłym roku, przed pierwszym akademickim rokiem, wyruszę w Rosję. ;)
OdpowiedzUsuńSuper plan! Mnie cały czas ciągnie do Europy Południowej. :)
UsuńA dokąd konkretnie chcesz jechać?
Świetna relacja i te zdjęcia - jak ja Ci zazdroszczę, bo listopad w Polsce, to nie jest dla mnie najlepsze rozwiązanie. :)
OdpowiedzUsuńChyba też mogłabym się zakochać w Granadzie. :)
Ech, ja też nie cierpię Polski w tym okresie. Chętnie bym się wybrała gdzieś, gdzie jest ciepło.
UsuńGranada i Sewilla to miasta, które muszą zobaczyć. Allhambra wygląda obłędnie! Ach, czekam na kolejny post. Teraz ja przez Ciebie chcę zmieniać plany i jednak do Andaluzji jechać, a nie Portugalii. Nie wyrobię z kasą i urlopem :(
OdpowiedzUsuńPS Bardzo podoba mi się Twój nowy nagłówek ;)
Granada jest piękna. Sewilla zresztą też. Na obydwa miasta zdecydowanie przydałoby mi się więcej czasu, ale wrócimy tam na pewno.
UsuńAndaluzja jest przepiękna i ogromnie różnorodna. Jestem pewna, że Ci się spodoba. Ja bym się nie wahała, tym bardziej, że masz bezpośredni lot z Wrocławia. :)
Dzięki! Chciałam, żeby było też trochę podróżniczo. :)
Jak zwiedzałam Alhambrę kilka lat temu, to też trochę padało ;) Chciałabym jeszcze odwiedzić Hiszpanię :)
OdpowiedzUsuń