Moje pierwsze skojarzenia z Kubą? Rum, cygara i Buena Vista Social Club. Dopiero gdzieś dalej są stare samochody, salsa, sklepy z żywnością na kartki, Che, Fidel i Dirty Dancing 2 (który wcale na Kubie kręcony nie był!).
A więc muzyka.
A więc Buena Vista Social Club.
Muzyczna wizytówka Kuby. Zapomniana, odkurzona, bliska tym, którzy kochają kubańskie klimaty.
Nominowany do Oscara film dokumentalny Wima Wendrersa Buena Vista Social Club pojawił się na ekranach w 1999 roku. Trzy lata wcześniej na Kubę trafił Ry Cooder, amerykański gitarzysta, wokalista i tekściarz. To on odkrył dla świata muzykę weteranów kubańskiej sceny muzycznej, a swą fascynacją dźwiękami zapomnianej grupy zaraził Wima Wendersa. Zrodził się pomysł nakręcenia filmu dokumentalnego, filmu pełnego kubańskich kadrów, a przede wszystkim tamtejszej muzyki.
Kamera podąża za bohaterami filmu. Ibrahim Ferrer, Ruben Gonzales czy Compay Segundo, w chwili kręcenia zdjęć, byli już starszymi, zapomnianymi panami. Socjalistyczna Kuba nie pamiętała o bohaterach sceny muzycznej sprzed rewolucji Castro. Nagrania z Cooderem i film Wendersa na nowo przywróciły ich do życia. Powstała płyta Buena Vista Social Club oraz film pod tym samym tytułem. Produkcja ciepła, bez wyraźnej linii fabularnej, pełna dźwięków, nostalgii, hawańskich kadrów. Przeszłość splata się tu z teraźniejszością, pamięć z zapomnieniem.
I film, i płyta nie przeszły bez echa. Kubańska muzyka dotarła poza kraj, a jej twórcy przeżyli drugą młodość, wracając na sceny nie tylko małego, kubańskiego klubu. Występ w nowojorskiej Carnegie Hall musiał być niezapomnianym przeżyciem, tak dla muzyków, jak i dla słuchaczy.
Bohaterowie Wendersa opowiadają o swoim życiu, o początkach w zespole i swych dalszych losach. Za plecami mają hawańskie ulice. Dziś nie ma już wśród nas ani Ibrahima Ferrera, ani Rubena Gonzalesa, ani Compaya Segundo. Zostały dźwięki i obrazy. W tym poruszające kadry ze wspomnianego koncertu czy inne równie piękne sceny, jak ta pokazująca Ferrera w Nowym Jorku, ubogiego muzyka na tle bogactwa metropolii, nieco zagubionego, ale z oczami roziskrzonymi szczęściem.
Choć wielu żyjących członków zespołu (wśród nich jeden z bohaterów filmu, o którym nie wspomniałam wcześniej - Eliades Ochoa) wciąż nagrywa i koncertuje, nie udało im się powtórzyć tamtego sukcesu.
Mnie pozostaje żałować, że nigdy nie będę mogła zobaczyć pierwszego składu na scenie. Pozostają mi dźwięki Chan Chan czy Candela wyrwane z czeluści Internetu.
Chan Chan
Candela
Zobacz też:
Myślę, że film jest idealny dla kogoś, kto interesuję się Kubą, ale przede wszystkim właśnie kubańskimi, muzycznymi klimatami. Niestety tym razem odnoszę wrażenie, że to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;)
Masz rację, ale tak poza tym, to po prostu świetny dokument. :)
UsuńMoże kiedyś.. gdybym przygotowała się do wyjazdu na Kubę, fajnie by było poczuć klimat hawajskich ulic :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, może kiedyś będziesz miała przedwyjazdową motywację do obejrzenia tego filmu. :)
Usuń