Alvydas Šlepikas Mam na imię Marytė Wyd. Kolegium Europy Wschodniej 2015 186 stron |
Czy wiesz, kim były, kim są, Wolfskinder? Wilcze dzieci?
Część z Was pewnie wie. Część niekoniecznie. Nie wiedzieli też młodzi Niemcy, których Alvydas Šlepikas poznał we Frankfurcie ok. 7 lat temu. W historii są bowiem zdarzenia, o których mówi się nader często i chętnie, ale i takie, która stanowią białe, dopiero stopniowo zapełniane, plamy.
Głos zza kulis
Wspomniałem im, że piszę o wilczych dzieciach. "Czy to będzie historia o Tarzanie?" - całkiem poważnie zapytał jeden z tych wykształconych ludzi. To pytanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba o tym mówić i pisać[1] - zdradza kulisy powstania powieści Mam na imię Marytė jej autor - litewski poeta, powieściopisarz, dramaturg i aktor, Alvydas Šlepikas.
Początkowo temat wilczych dzieci miał stać się motywem filmu. Niestety, ministerstwo nie przyznało dotacji, więc pomysł upadł. Powstała jednak książka, niby fikcja literacka, a jednak oparta na prawdziwych zdarzeniach i wspomnieniach rzeczywistych postaci.
Kim są wilcze dzieci?
Tytułowa postać z powieści Alvydasa Šlepikasa, ta, która przedstawia się litewskim imieniem Marytė, tak naprawdę jest niemiecką dziewczynką. Powieściowa Renata jest zlepkiem cech prawdziwych osób: swej imienniczki i kobiety imieniem Renatė. Obydwa pierwowzory przeżyły koszmar powojennej rzeczywistości. Obydwa były wilczymi dziećmi, dziećmi narodowości niemieckiej, które po II wojnie światowej tułały się po Litwie w poszukiwaniu ludzi o dobrych sercach, dachu nad głową, jedzenia. Ich wspomnienia stały się ogromnie cenne dla Alvydasa Šlepikasa. Dzięki nim, ta spisana poetyckim językiem, dramatyczna powieść, zyskała na wiarygodności, jest bogatsza w szczegóły, wzbudza więcej emocji.
Historycy szacują, że wilczych dzieci mogło być nawet 25 tysięcy. Błąkały się po litewskich lasach walcząc o przeżycie. Ich rodziców zabrała wojna. Ojcowie ginęli na froncie lub przebywali w niewoli. Matki padały ofiarą głodu, chorób, przemocy. Dzieci tułały się w nadziei na ratunek. Często próżno szukały pomocy, bo co niemieckie znaczyło tyle co faszystowskie. Za pomoc wrogowi, który rozpętał wojnę, groziły paskudne konsekwencje. Dzieci, do których uśmiechnęło się szczęście, przygarnięte przez litewskie rodziny, dostawały nową tożsamość. Nie mogły porozumiewać się w swym ojczystym języku, jeżeli chciały przetrwać.
Powojenne Prusy Wschodnie
To, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach wojny i tuż po jej zakończeniu, tak przygniotło ludzi, że wszystko co pamięć wyrwała przeszłości, zdawało się nieprawdą. Wydawało się, że nigdy nie było pokoju, bezpiecznych i ciepłych domów, sytych i smacznych posiłków. Wszystko nagle się rozpadło. Osłabły też więzi między ludźmi. Kiedyś nikt by nie uwierzył, że można tak spokojnie przechodzić obok trupów i myśleć, że przecież im jest wszystko jedno, że marzną, że nic ich nie boli. Nikt by nie uwierzył, że ludźmi zawładną dziwna, prawie niewolnicza obojętność, poczucie beznadziei i bezsilności, pragnienie, żeby umrzeć i nic już nie czuć[2].
Mam na imię Marytė zaczyna się od dramatycznego, bolesnego wypunktowania tego, z czego składała się historia powojennych Prus Wschodnich. Są wśród nich bezgłowy trup kobiety przykutej do muru[3], matki, które idą razem z dziećmi prosto w stronę niosącego lodowe kry Niemna i wychodzą wraz z nimi do wody bez żadnego słowa, bez żadnej myśli, jakby utopienie się było czymś zwyczajnym[4], psy rozwlekające sczerniałe ludzkie szczątki[5] i wiele innych scen, których nie powinny widzieć niczyje oczy.
Taka jest jednak historia. Taka jest rzeczywistość, w której żyli Renata, Eva, Marta, Heinz, Rudolf i pozostali bohaterowie powieści Alvydasa Šlepikasa. Co ich czeka w krainie pełnej zła, głodu i przemocy? Niewiele dobrego. Może nic.
Piękny język, bolesna historia
Litewski pisarz przesyconą bólem powieść pisze to z reportażowym zacięciem, to stosując piękny, niemal poetycki język. Ten drugi styl podkreśla dramat bohaterów, potęguje emocje, wzmacnia poczucie beznadziei. Plastyczne opisy działają na wyobraźnię, a narracja w czasie teraźniejszym sprawia, że czujemy się uczestnikami zdarzeń. Tu i teraz, zamiast kolacji mamy opowiadanie bajek, a jedna z matek próbuje wymienić swoje dziecko na ziemniaki, by móc wykarmić pozostałą czwórkę. Serce pęka na wiele kawałków. Tę powieść chłonie się całym sobą.
Bez patosu, bez melodramatyzmu. Mam na imię Marytė to opowieść o twardej rzeczywistości napisana w delikatny sposób. Sceny są sugestywne, emocje prawdziwe. Po tej lekturze trudno tak po prostu wrócić do rzeczywistości. Pod powiekami na długo zostają przejmujące obrazy. W uszach dźwięczą rozpaczliwe krzyki. A po głowie kołacze się pytanie o to, jak to możliwe, że ludzie mogą być tak nieludzcy.
***
Książkę polecam
zainteresowanym tematyką wojenną i powojenną
ciekawym jak wyglądały losy wilczych dzieci
poszukującym wartościowej literatury litewskiej
ceniącym piękny język
wielbicielom historii opartych na faktach
miłośnikiem literatury wzbudzającej refleksje
***
[1] Alvydas Šlepikas, Mam na imię Marytė, przeł. Paulina Ciucka, Wyd. Kolegium Europy Wschodniej, s. 181.
[2] Tamże, s. 35.
[3] Tamże, s. 7.
[4] Tamże.
[5] Tamże, s. 8.
***
Nie słyszałam ani o książce ani o wilczych dzieciach. Koniecznie muszę przeczytać książkę.
OdpowiedzUsuńO wilczych dzieciach (ale nie tylko) pisał w "Niemcach na peryferiach Europy" Karl-Markus Gauß. To taki zbiór reportaży, część z nich właśnie z Litwy. Autor rozmawiał z ludźmi, którzy byli Wolfskinder i pozostali na Litwie, i o tym, jak to wpłynęło na ich życie. A że "Mam na imię..." jest właśnie o tym, nie wiedziałam (czasami tak jest, że książkę się widzi tu i ówdzie, ale się jakoś człowiek nie zorientuje). Będę musiała znaleźć przy okazji.
OdpowiedzUsuńDzięki, nie słyszałam o tych reportażach. Chętnie doczytam coś więcej na ten temat.
UsuńNa pewno ważny tytuł do nadrobienia.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie tak.
UsuńO wilczych dzieciach nie słyszałam, dlatego chętnie poczytam. No i mieszkanie koło Wilczego Szańca poniekąd mnie zobowiązuje do tej lektury...
OdpowiedzUsuńNa pewno warto. To świetna książka.
UsuńGdzieś mi ta książka umknęła. Może kupię i przeczytam, a może poczekam na egzemplarz w bibliotece.
OdpowiedzUsuńOd dzisiaj zapraszam w nowe miejsce - http://monweg.blogspot.com/
Warto jej poszukać.
UsuńZ pewnością sięgnę po ten tytuł!
OdpowiedzUsuńZgadzam się - książka przeszła bez echa, a myślę, że pokazywanie takiej strony historii uchodzi w wielu kręgach za co najmniej niewłaściwe (bo co nas może obchodzić powojenna tragedia niemieckich! dzieci - przecież to nazistowskie świnie albo dzieci nazistowskich świń - w sumie na jedna wychodzi, tak myśli wielu). Ta książka to kolejny dowód, że na wojnach świata dorosłych najbardziej cierpią niewinni i bezbronni - dzieci. Warto sięgnąc po tę książkę.
OdpowiedzUsuńOtóż to. Wkładanie ludzi, ba całych narodów!, do jednego wora jest ogromnie krzywdzące. Cała wina tych dzieciaków polegała na tym, że urodziły się Niemcami.
UsuńCzytałam już o tej książce u Ekrudy i nabrałam chęci na poznanie losów wilczych dzieci. Twoja opinia utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę to zrobić, bo nic nie wiem o tej części historii, a tak nie może być.
OdpowiedzUsuńPopieram. Mówi się o losach Polaków, Żydów. O Niemcach mniej, bo wiadomo, oni to ci źli. O tym, że jednak nie wszyscy, że wśród nich także były ofiary, o tym mówi się jakby mniej.
UsuńNie słyszałam wcześniej o wilczych dzieciach, koniecznie muszę się zapoznać z ta książka jeśli opowiada o czasach po II wojnie światowej ciekawa jestem jak ludzie reagowali na dzieci wywodzące się z narodu który mordowali innych
OdpowiedzUsuńPrzeczytaj koniecznie. To świetna książka, która zasługuje na uwagę.
UsuńKoniecznie muszę zadrobić zaległości i przeczytać tę książkę. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o ,,wilczych dzieciach"!
OdpowiedzUsuń