Jakub Winiarski fot. archiwum autora |
Znacie Jakuba Winiarskiego? Jeśli w Waszych planach jest napisanie książki - warto go poznać. Jeśli nie, to wcale nie musicie stąd w tej chwili uciekać (w innej także nie). Rozmowa, którą przeprowadziłam z autorem poradnika "Po bandzie" i nauczycielem pisania, moim zdaniem, zainteresuje każdego miłośnika książek, a przecież skoro tu jesteście, to zapewne do nich się zaliczacie.
Nie przedłużając:
Jakub Winiarski, prozaik, poeta, krytyk literacki i nauczyciel creative writing. Opublikował trzy książki poetyckie ("Przenikanie darów", "Obiektyw", "Piosenki starego serca"), dwie powieści ("Loquela", "Kronika widzeń złudnych") oraz poradnik "Po bandzie czyli jak napisać potencjalny bestseller" (we współpracy z Joanną Rawską). Pisarskiego rzemiosła uczy m.in. w Pasji Pisania. Wśród jego uczniów znajdziecie m.in. Katarzynę Kołczewską, Nikodema Pałasza czy Martę Zborowską.
W internecie przesiaduje na stronie Literatura jest sexy.
Trzy pierwsze pytania do Jakuba Winiarskiego mogliście przeczytać w notce Zostań autorem potencjalnego bestsellera! Dziś zapraszam Was na jeszcze bardziej interesującą część dalszą.
Uprzedzam... Żyletki latają w powietrzu! Jest ostro!
Anna Rychlicka-Karbowska: Na myśl o kursach pisania, poradnikach jak napisać bestseller itp. od razu nasuwa mi się pytanie: czy pisarz to jeszcze artysta czy już tylko rzemieślnik?
Jakub Winiarski: Wydaje mi się, że to problem pozorny i jałowe rozważania. Rozstrzygnięcie, czy ktoś jest „artystą” czy jednak „tylko rzemieślnikiem” żadnego wpływu nie ma ani na napisanie książki, ani na jej opublikowanie, ani na odbiór. Ten styl myślenia, w którym możliwa jest opozycja „rzemieślnik” kontra „artysta”, to pozostałość po epoce, kiedy usiłowano dokonywać takich rozróżnień. Usiłowano, bo ktoś dawno temu uznał, że mu to do czegoś – może w sporze o własną wybitność toczonym? – potrzebne. A potem to kompletnie, jak myślę, straciło na znaczeniu. Bo tak jest z niby-poważnymi problemami. Nie zostają rozwiązane, lecz zastąpione przez inne, bardziej aktualne problemy. Dlatego dziś, kiedy facet, który układa fryzury pudlom lub kobieta, która sama może się cmoknąć w piętę, nazywani są – i to na serio – „artystami”, może lepiej nie mieć ambicji dołączenia do grona „artystów”. Pisarz nie ma żadnego powodu, by się zajmować takimi pseudo-problemami. Pisarz ma pisać. I ma starać się pisać coraz lepiej w zgodzie ze sobą. Czy z tego wyjdzie powieść jedynie rzemieślniczo sprawna, czy może jednak ponadczasowe arcydzieło, to problem nie dla pisarza, ale dla, powiedzmy, historyka literatury. Po co więc zawracać sobie głowę takimi zagadnieniami? Oczywiście, pozostaje problem autokreacji i afiliacji i to jest realny problem, dotyczący każdej twórczej jednostki. W skrócie: im dalej jako autorzy pójdziemy w autokreację, czyli im bardziej będziemy wyróżniać się sposobem opowiadania historii, tym mniejsza szansa na szybka afiliację, czyli przyłączenie do społeczeństwa, do grona zwykłych czytelników. Jednak – to też znak czasów, nic innego – osoby, które ignorują problem afiliacji, deklarując, że za nic mają społeczne oczekiwania wobec tego, co robią, uważamy – nie wiem, czy słusznie – za bardziej „artystyczne”. Albo bardziej „odjechane”. Ale też chętniej usuwamy takich ludzi na margines, żeby nam nie przeszkadzali w procesie trawienia i delektowania się życiowym kiczem, frazesem i papką, czyli tym, co łatwo strawne. A jak ktoś skromnie pracuje nad tym, żeby jego dzieło zostało uznane przez czytelnicze rzesze, to mówimy – znowuż nie wiem, czy słusznie – że „to tylko rzemieślnik”. Z tym że, tak patrząc, spychamy na przykład Shakespeare’a na pozycję „rzemieślnika”. Bo jemu najbardziej zależało, żeby być „dla ludzi”. Żeby ktoś na to cholerne przedstawienie w teatrze „Globe” po dniu harówki dotarł i wyłożył za bilet. A jako artystę widzimy kogoś, kto pisze niezwykle koślawo, no ale jak koślawo, to pewnie „artystycznie”. Tak więc, nie są ważne etykietki. Ważne jest, żeby mieć pisarski cel i do niego dążyć. A historia przyzna nam, albo nie przyzna, rację. A jeśli przyzna nam rację współczesność i jeszcze coś tam zarobimy przy okazji, cóż, z tym też, jak podejrzewam, można żyć.
A.R-K.: Czy fakt, że istnieje „przepis na bestseller” nie świadczy o tym, że w pewnym sensie jesteśmy czytelnikami mało wymagającymi i zbyt łatwo przewidzieć co może przyciągnąć naszą uwagę?
J.W.: A komu przeszkadza, że go zadowala rosół i nie musi tych najdroższych trufli ciągle po sklepach szukać? Jasne, że większość czytelników i czytelniczek lubi piosenki, które zna. I książki, które nie przerywają snu. To zaowocowało rozpoznaniem pewnych mechanizmów, które można powielać, by osiągnąć upragniony przez większość efekt. Problem jest innego rodzaju: jak, znając schematy, dodać ten czynnik X, tę iskrę, która każe odróżnić i zapamiętać naszą opowieść?
A.R-K.: Co stanowi o tym, że dany bestseller nie zostaje jedynie książką jednego sezonu, a czytany jest przez lata, doczekuje się wznowień, tłumaczeń itp.? Czy oprócz recepty na bestseller ma Pan rady też dla tych, którzy chcieliby wpisać się w historię literatury nieco mocniej?
J.W.: Mam na ten temat pewne intuicje i przemyślenia, ale musiałbym osobną książkę napisać, żeby to usystematyzować i precyzyjnie wyłożyć. Jedno jest pewne: bestseller na miarę współczesnego czytelnictwa można napisać bez znajomości klasycznych dzieł literatury światowej. Wystarczy mieć lub wymyślić historię, usiąść i pisać słowo po słowie, od lewej do prawej. I się sprzeda. Nie jestem jednak pewien, czy można napisać arcydzieło, jeśli się nie zna sporej ilości arcydzieł, jakie już istnieją i jeśli się nie dostrzega pewnych problemów, o jakich większość ludzi nie myśli, bo nawet nie wie, że by mogła. Tak mi się zdaje. Na pewno jednak można znaleźć kontr-przykład dla tych moich twierdzeń. Niektórzy ludzie mają farta i udają im się rzeczy, o których inni mówią, że to niemożliwe.
A.R-K.: Czy każdy może nauczyć się pisania (mówimy tu oczywiście o czymś nieco bardziej zaawansowanym niż sms)? A może kursy creative writing pomagają jedynie tym, którzy mają pewne predyspozycje w tym kierunku i pewnie doszliby do wielu kwestii sami, a kurs jedynie przyśpiesza zrozumienie mechanizmów tworzenia bestsellerów?
J.W.: To tak, jak z tańcem, muzyką, malarstwem, garncarstwem czy szydełkowaniem. Każdy może próbować. Nie każdy odnajdzie się w tym na dłuższą metę. Każdy może znać podstawowe kroki. Nie każdy będzie z gracją wirować po parkiecie przez lata udanej kariery. Osobie z predyspozycjami kurs pomoże. Osoba bez predyspozycji w trakcie kursu upewni się, że to nie dla niej. I to też jest dobre. Bo im mniej złudzeń co do własnych możliwości, tym lepiej. Od lat staram się wyłapywać talenty i pomagam rozwijać się pisarsko ludziom, którzy chcą być pisarzami. Niektórzy twierdzą, że to działa.
fot. Mirosława Kowalczuk |
A.R-K.: W poradniku „Po bandzie” wymienia pan świetnie wykreowane postaci, ale wśród nich znajdują się głównie bohaterowie książek (czy seriali – jak np. Dr House) zagranicznych. Czy wśród bohaterów polskich powieści potrafiłby pan wymienić kilka takich, które doskonale wpasowują się w ramy idealnie wykreowanej postaci?
J.W.: Katarzyna Kołczewska kreuje ciekawe, często irytujące, ale trudne do zapomnienia postacie. Marta Zaborowska ma swoją panią detektyw Julię Krawiec i to jest dobra postać. Nikodem Pałasz fajnego policjanta Wolskiego wymyślił. W „Po bandzie” starałem się zachować równowagę między przykładami z literatury szerzej znanej, a tej, której autorami są moi uczniowie i uczennice, stąd pewnie ten brak polskich przykładów. Oczywiście, mamy też ciekawych bohaterów w naszej klasyce. Niezapomniani Wołodyjowski, Kmicic, Zagłoba czy Podbipięta. Świetny Herhor z „Faraona” Prusa. Znakomici Borowiecki, Welt i Baum z „Ziemi obiecanej” Reymonta. Jagna, Boryna. Józio z „Ferdydurke” i wszystkie wcielenia Witolda z późniejszych książek Gombrowicza. Fryderyk z „Pornografii”. To jest grono dobrze wykreowanych bohaterów. Rzecz jasna nie wszystkich, a jedynie tych bardziej znanych. Spośród moich kreacji wyróżnia się Izajasz Anioł z „Kroniki widzeń złudnych”. Podobno daje ta postać do myślenia i trudno ją zapomnieć. A, byłbym pominął, a przecież warto wspomnieć: Geralt i Jaskier z cyklu Sapkowskiego. Tych to pewnie każdy zna. To wszystko bohaterowie, którzy mają cechy bohatera fascynującego, jakie opisałem w „Po bandzie”. Modelowe przypadki.
A.R-K.: Czy na czytane książki patrzy Pan od „strony technicznej”, myśląc sobie: ten bohater jest za mało charakterystyczny, dodałbym mu jakąś wyróżniającą cechę, tu kuleje kompozycja, tam lepiej sprawdziłaby się inna perspektywa, czy też podczas lektury wyłącza Pan „tryb nauczycielski”?
J.W.: Jak w książce wszystko, moim zdaniem, jest na swoim miejscu, to po kilku stronach pochłania mnie ona i nie zwracam uwagi na sprawy techniczne. Jak jest słabsza, to dostrzegam braki i umiem je nazwać. A także mógłbym autorowi zaproponować poprawki. Choć jak książka już wydana, to mógłby jedynie z moich uwag przy pisaniu następnej skorzystać. Czasem żartuję, że gdyby niektórzy nawet bardzo u nas docenieni autorzy, uważani za „artystów”, skorzystali z dobrodziejstw kursu i zawczasu poznali tajniki rzemiosła, to nasza literatura byłaby może ciekawsza. Albo tylko – ale czy to mało? – bardziej intrygująca także dla zagranicznego wydawcy i czytelnika. Naprawdę, wielu naszym pisarskim tuzom poznanie warsztatu wyszłoby na zdrowie. Bo często ich domniemany „artyzm” to po prostu, na moje oko, efekt słabej znajomości rzemiosła. Słabi rzemieślnicy pozują na artystów. Dobry rzemieślnik nie musi nikogo udawać. Pisarz, który po prostu pisze, dbając o to, by historia była ciekawa i zrozumiała, postępuje, moim zdaniem, w najsłuszniejszy możliwy sposób.
A.R-K.: Skąd wziął się pomysł na to, by uczyć pisania? Reakcja na popyt (wszyscy chcą pisać, a nie każdy wie jak)? Chęć podzielenia się wiedzą? Misja podniesienia poziomu polskiej literatury? A może coś zupełnie innego?
J.W.: Kiedy w przedszkolu pani pytała „kim będziesz?”, jako jedyny z grupy trzylatków nie odpowiedziałem, że „strażakiem”. Hardo wysepleniłem: „naucycielem pisania”. Przedszkolanki wpadły w panikę i usiłowały wybić mi z głowy dziwactwo, twierdząc, że w Polsce Ludowej takiego zawodu jak „nauczyciel pisania” nie ma, ale byłem uparty. I na znak protestu rozwaliłem wieżę z klocków, którą Andrzej zbudował. Reakcja pań dała mi jednak do myślenia i potem już się tak nie afiszowałem z tajnym planem zmieniania literatury polskiej, a zwłaszcza pisarzy tworzących tę literaturę. Dla zmyłki sam opublikowałem nawet jakieś zbiory wierszy, dostałem ze dwie nagrody w konkursach poetyckich, a potem, dla wzmożenie efektu i wzmocnienia przykrywki nawet dwie powieści opublikowałem. Z których jedna dostała wyróżnienie w ogólnopolskim konkursie, co uważam było jednak z mojej strony przesadą i błędem, bo przecież nie taki był plan i po co się z własnym pisarskim talentem afiszować, jeśli człowiek ma inny cel na celu. Na szczęście nie udało mi się odnieść rynkowego sukcesu, moje powieści uznano, w skrócie mówiąc, za „dobrze napisane, ale zbyt ambitne”, i mogłem odetchnąć z ulgą. W stworzeniu zasłony dymnej dla moich knowań pomogło mi też, że przez ponad trzy lata byłem redaktorem naczelnym „Nowej Fantastyki”. To zupełnie skołowało tych, co chcieli sobie jakieś zdanie solidne na mój temat wyrobić i podejrzewali, że skrycie dążę do zostania „nauczycielem pisania”. No cóż, ci, którzy podejrzewali najgorsze, mieli rację. Wszystko to, rzecz jasna, było drobiazgowo zaplanowane. Jedna zmyłka, druga, trzecia – i nagle jest. Cel zrealizowany. I teraz wszyscy patrząc na mnie widzą „nauczyciela pisania”. Speca od pisarskiego rzemiosła i teorii. Eksperta i „mistrza” (cokolwiek to znaczy; i zawsze biorę to w cudzysłów). W dodatku ukazało się „Po bandzie”, więc marzenie z dzieciństwa mam spełnione z nadwyżką. Mission accomplished. Nie tylko jestem tym upragnionym „nauczycielem pisania”, ale jeszcze mam swój sposób uczenia i swoich uczniów, którzy wydali książki, są czytani i uznani. „Po bandzie”, można powiedzieć, jest jak kropka nad i. Czasem tylko, jak nikt nie słucha, czyli właściwie zawsze, zdarza mi się zacytować klasyka: „Jutro znowu wam uciekniemy”. Żeby nie było za prosto.
A.R-K.: Gdyby miał Pan wymienić książki, które powinien znać każdy, kto sam chce zostać pisarzem, to były by to…? (Oczywiście oprócz „Po bandzie”, którą zapewne wymieniłby Pan jako pierwszą). Dlaczego akurat te tytuły uznał Pan za istotne?
J.W.: Nie jest takie ważne co się czyta, ważne jest kto i jak czyta. Można namówić idiotkę do przeczytania „W poszukiwaniu straconego czasu” i „Ulissesa”, ale jedyne co uzyskamy w tym eksperymencie, to będzie idiotka snobującą się na znajomość „wielkiej literatury”. Nota bene, nie taki to rzadki przypadek. Dlatego sugerowałbym skupić się na tym, jak się czyta. Czy ktoś czyta jedynie po to, by poczuć, że sam jest taki mądry i taki wspaniały, bo myśli dokładnie tak samo jak pani pisarka czy pan pisarz? Czy ktoś czyta, by potwierdzić siłę banałów i frazesów, przy pomocy których myśli o świecie i ludziach? Jeśli komuś zależy na takiej lekturze, jest masa dzieł, które dostarczą mu pożywki. Z Paulo Coelho na czele. Ale może warto przeczytać książkę inaczej, może nawet wbrew sobie i wbrew własnym oczekiwaniom. Przeczytać, zastanawiając się, jak bardzo jest owa książka powyżej naszych zdolności, talentów i inteligencji? I czytać tak, żeby to było wyzwaniem dla naszej wrażliwości, która w zetknięciu z dobrą książką zawsze musi wykonać pracę. Pracę, dodam, której nie wykonuje wrażliwość nasza, kiedy czytamy teksty pełne banałów i nie wystawiające na próbę siły naszego myślenia.
A.R-K.: Pisze Pan o tym, że w nauce pisania pomocne jest także czytanie lektur złych, kiepskich. Ale czy mniej wyrobionemu czytelnikowi, komuś, kto błędów nie wyłapie, taka lektura nie zaszkodzi? Czy ktoś, kto czyta książki słabe, nie do końca zdając sobie z tego sprawy, będzie potrafił napisać dobry tekst?
J.W.: Powiedzmy wprost: znakomita większość książek, jakie się czyta, to książki pod tym czy innym względem słabe, ograniczone, nie wykorzystujące wszystkich możliwości. Ergo: pozostawiające niedosyt. Jak ktoś to dostrzega, może napisać lepszą książkę. Albo chociaż próbować. Jak ktoś tego nie dostrzega i jest każdą kolejną lekturą „zachwycony”, to w najgorszym wypadku napisze książkę taką, jakie pisze większość autorów i autorek. I jak będzie miał szczęście, to może nawet odniesie sukces, bo jemu podobni czytelnicy się „zachwycą”. Zaraz na początku „Po bandzie”, zajmując się tzw. „problemem stylu”, stwierdziłem, że świetnie tego typu rozterki podsumowuje Woody Allen, stwierdzając: „Większość pracy większości ludzi, włącznie z moją, jest zła, gdyż trudno jest stworzyć coś dobrego. Dlatego trzeba założyć, że większość dzieł filmowców, autorów, dramatopisarzy, malarzy nie jest pierwszego sortu. Raz na jakiś czas trafia się autentyczny talent czy nawet geniusz, ale rzadko. Mamy się dobrze, bo publiczność nie jest nazbyt wymagająca i dzieło nie musi być wybitne, żeby odniosło sukces. Ale trzeba mieć szczęście”. Zgadzam się z Allenem i uważam, że nie należy martwić się, że się tego czy owego nie wie, lub może źle rozumie, bo finalnie i tak liczy się tylko, czy wyraziliśmy naszą osobowość czy nie. A nasza osobowość i nasz talent nie wiszą w próżni, lecz otoczone są przez dzieła – trzeba to przyznać i przestać udawać, że jest inaczej – głównie słabe i umiarkowanie ekscytujące. Nasi bliźni to też zresztą rzadko okazy pierwszorzędne, o wybitnych umysłowościach i charakterach godnych pozazdroszczenia. Tandeta jest wszędzie. Żeby ją wytrzebić, warto zacząć od własnych myśli, nawyków i emocji. Zacząć od uświadomienia sobie własnych braków. Przecież tak wiele rzeczy jest dzisiaj „niedo–” i my sami jesteśmy „–niedo”, o czym pięknie mówi Gombrowiczowski z ducha wierszyk Czesława Miłosza:
Wśród niedo–prawdy
I niedo–sztuki
I niedo–prawa
I niedo–nauki,
Pod niedo–niebem,
Na niedo–ziemi
Niedo–niewinni
I niedo–zhańbieni.
Dlatego nie ma się co obawiać słabych książek. Obawiać się należy jedynie tego, by nasze prywatne „-niedo” nie zawładnęło nami.
fot. Mirosława Kowalczuk |
A.R-K.: Wśród książek trafiających na listy bestsellerów, znajdują się czasami takie, które wzbudzają kontrowersje nie tyle tematyką, co kiepską formą, ubogą warstwą językową lub słabym researchem. Takie kontrowersje wzbudza m.in. proza Katarzyny Michalak, która ma tyle samo zwolenników co przeciwników, poddana szczegółowej analizie nie broni się (zawiera bezdyskusyjne błędy logiczne i merytoryczne). Mimo to, jej powieści świetnie się sprzedają. Na czym może polegać fenomen wysokiej sprzedaży literatury niedopracowanej?
J.W.: Język, jak zauważył Roman Jakobson, a potem inni badacze rozwijali jego teorię, ma kilka funkcji. Między innymi nie tak znowu ważną, bo raczej ozdobną funkcję poetycką. Znajomość tego, czym jest funkcja poetycka, pomaga docenić styl pisarza, smakować artyzm. Jeżeli z tym się pani zgadza, to proszę teraz odpowiedzieć na pytanie: ile osób zna i rozumie definicję funkcji poetyckiej i to, jak ona działa w tekście czytanym? Funkcja poetycka, przypomnę, jest to projekcja zasady ekwiwalencji z osi wyboru na oś kombinacji, gdzie ekwiwalencja staje się finalnie konstytutywnym chwytem szeregu. Banalne, prawda? Nie takie banalne? Ano właśnie. To, czym są styl, piękno i charyzma tekstu to nie są sprawy dla wszystkich jasne i oczywiste. I być nie mogą. Nie dla psa kiełbasa, że tak powiem. Nawet intelektualnie rozpalone studentki polonistyki rzadko rozumieją, o co temu Jakobsonowi chodziło i tylko udają, że dla nich to bułka z masłem. A pani by chciała, żeby kasjerka z Biedronki albo urzędniczka miejska, która po ciężkim dniu pracy ambitnie bierze nieambitną, ale za to rozrywkową książkę w ręce zajmowała się tym, że „ten autor nie ma stylu”, a „tamta pisarka to w ogóle krzywe zdania składa” i „research u niej kuleje”? To jest, moim zdaniem, bardzo wygórowane żądanie. I powiem wprost: nikt poza uniwersyteckimi badaczami wyższego poziomu oraz snobami znającymi teorię literatury i poetykę nie czyta w ten sposób książek. Nikt też z tak zwanych zwykłych czytelników pojęcia nie ma w konsekwencji, jak odróżnić gniota od tekstu wysmakowanego, literacko dopracowanego. Z braku tej wiedzy ludzie się posiłkują wrażeniami bardzo naskórkowymi przy odbiorze dzieła literackiego. Czasem ktoś coś słyszy, coś mu doskwiera, rytm zdania albo niezręczność jakaś, i to mu coś podpowiada, naprowadza na jakieś wątpliwości, jak Panią przy lekturze Michalak. Niejasne to, mętne, ale intuicja, zdaje się, słuszna: cos tu nie gra. Tyle że większość osób czytających nawet tego nie wyłapuje. Większość chce tylko, żeby akcja była ciekawa, bohaterowie nie za głupi i broń Boże nie za bystrzy (bo jeszcze by ktoś w kompleksy wpadł, a to niemiłe), więc sprzedaje się masa książek nie bardzo dobrze napisanych, na całym świecie, i nie ma w tym nic niezwykłego. Przynajmniej dla mnie. Ale ja rozumiem definicję funkcji poetyckiej i nawet potrafię ją przystępnie wytłumaczyć. Co jeszcze można dodać? Literatura jest niedopracowana, mówi pani, a ja powiem: tak, owszem, ale proszę też zauważyć, że i czytelnicy są „niedopracowani”. To znaczy, nie dysponują narzędziami, żeby właściwie ocenić tekst, który czytają. Natomiast czują, przeżywają, dręczą się losem bohaterki i tym, że ona go kocha, a on tego, co za idiota!, nie widzi. I takie czytanie wystarcza 99% czytelniczek. Może gdzieś jest (osobiście w to wątpię) idealny świat, w którym dopracowane, intelektualnie wysoko stojące dzieła czytane są i oceniane przez dopracowanych, intelektualnie wysoko stojących czytelników. W naszym świecie niedopracowani czytelnicy, czytelnicy bez znajomości teorii dostają książki, jakie są w stanie przyswoić. Takie, które jak większość dzieł dobrze się dziś sprzedających, próbują trafić czytelnika w serce z absolutnym pominięciem mózgu. I takimi książkami się cieszą. Realia są jakie są. Najgorzej wychodzą na tym nie ci, którym przeszkadza Michalak czy Mniszkówna, ale autorzy prozy ambitnej. Tej, której się prawie nie czyta, bo „za trudna”. Bo stawia wymagania. Bo odwołuje się nie tylko do uczuć, ale też do myślenia. I wręcz myślenia domaga się. A myślenie, wbrew ludowemu powiedzeniu, naprawdę boli. Uczciwe myślenie o sobie, świecie i sztuce to żadna przyjemność.
A.R-K.: Czy któregoś dnia czytelnicy znajdą na półce bestseller autorstwa Jakuba Winiarskiego czy też woli Pan uczyć innych, miejsca w „topce” Empiku zostawiając swoim kursantom?
J.W.: Musiałoby mi na tym zależeć. A tak nie jest. Za dobrze znam mechanizmy, jakie decydują o tych „topkach”, żeby sobie nimi głowę zawracać. Dlatego jeśli któraś z moich książek, a pewnie jeszcze kilka napiszę, znajdzie się na „topce”, znowu będzie to błąd w sztuce i niepotrzebne zamieszanie. Pisanie to moje małe zen. Dzięki pisaniu ćwiczę się w uważności. Pisanie pozwala mi mocniej związać się ze światem i ludźmi. Lepiej ich rozumieć i lepiej rozumieć siebie. Przynajmniej na to liczę, do tego dążę. Moi kursanci często widzą to inaczej, są głodni sukcesu, głodni uznania i publicznych splendorów. Widzą literaturę, pisanie jako jeszcze jedną dostępną dziś szybką ścieżkę kariery. Tłumaczę im, że to tak nie działa. Czasem moje tłumaczenia odnoszą skutek, czasem nie. Tak czy inaczej, „topki” to nie moja bajka. Mnie bardziej interesuje, żeby w zdaniu, które aktualnie piszę, słowa były ustawione w idealnej kolejności. Żeby zdania były takie, by nikt nie miał potrzeby mi ich poprawiać. Mnie się nagminnie zdarza, że jak czytam cudze zdanie, a ono mi nie brzmi, to je w myślach poprawiam. Niedawno zajrzałem do „Dziennika roku chrystusowego” Jacka Dehnela. Znany, popularny, często nominowany do nagród i nagradzany autor, prawda? Biorę więc dziennik Jacka i już na pierwszej stronie prąd razi moje uszy, bo trafiam na sformułowanie: „naiwność, której dziś nikt by nie przepuścił na ekran”. Że co? „Przepuścił na ekran”? To Jacek Dehnel, któremu jakaś kapituła przyznała kilka lat temu tytuł „ambasadora mowy polskiej”, nie czytał tekstu Miłosza z „Ogrodu nauk”, gdzie Miłosz wskazał, jakimi chwastami w naszym języku są przedrostki –prze, -przy i inne tego rodzaju śmieci? Przecież piękniej by było napisać: „naiwność, której dziś nikt by nie puścił na ekran”. Mocniej. Celniej. Nawet dowcipniej. Oczywiście to nie dyskredytuje książki, która dalej może być ciekawa, ale to mnie razi. I ja cały czas tak właśnie czytam: dotkliwie, psychofizycznie reagując na językowe kiksy, źle ustawione słowa, a czasem, jak widać, nawet źle umieszczone przedrostki. Widzi pani, to mnie zajmuje: piękno zdania. Dlatego też moim uczniom mówię, żeby się tak nie dręczyli stylem. Jak chcą szybkiego sukcesu, muszą pisać szybko i bez zawracania sobie głowy subtelnościami. Ja nie muszę. Bo inny mam priorytet. A „topki”? Bóg z nimi.
A.R-K.: Czym „Po bandzie” różni się od innych poradników dla pisarzy? Dlaczego to właśnie po Pana książkę warto sięgnąć?
J.W.: Wolałbym, żeby nikt nie sięgał po „Po bandzie” w ciemno. Może najpierw niech osoba zainteresowana zajrzy na www.literaturajestsexy.pl i przeczyta „Opinie uczestników”. To krótkie teksty, napisane przez osoby z moich kursów. O tym, co zyskali, co stracili, i jak w ogóle widzą mnie w roli pisarskiego coacha. Potem można przeczytać w rubryce „Wywiady z pisarzami” rozmowy, jakie przeprowadzałem z tymi osobami, które były na kursie u mnie i potem opublikowały co najmniej jedną książkę. Wreszcie osoba zaciekawiona może pobrać pdf’y moich powieści, by ocenić, czy ja sam dobrze piszę. A jak ktoś woli szybciej, to niech po prostu idzie do księgarni i obejrzy „Po bandzie”. Może też poprosić, żeby mu pokazano wszystkie dostępne książki z zakresu creative writing. I niech sobie wybierze tę, która mu pasuje.
A.R-K.: Dziękuję za rozmowę.
Bardzo interesująca rozmowa.
OdpowiedzUsuńJeśli kiedyś będę planowała napisać książkę, to pewnie sięgnę po jego poradnik ;)
Moim zdaniem warto. :)
UsuńO właśnie, do schematu dodać tajemniczy czynnik X.
OdpowiedzUsuńTak tajemniczy, że ciężko go zdefiniować. ;)
UsuńCzytam książkę "Po bandzie" i mam spory szacunek do zaprezentowanych w wywiadzie poglądów. I do materiału zaprezentowanego w książce. A porównanie też mam, bo swego czasu z ciekawości zapisałam się na kurs korespondencyjny. Nie urasta do... okładki tego podręcznika.
OdpowiedzUsuńMnie też się ta książka podoba. Wiele w niej cennych rad, przydatnych nie tylko pisarzom, ale też czytelnikom. Nieco inaczej patrzę teraz na pewne kwestie.
UsuńNie wiedziałam, że byłaś na takim kursie. :)
Mam ogromną chęć poznać tę książkę. Co prawda nie planuję póki co pisać swojej książki, ale "Po bandzie" bardzo mnie zainteresowała :).
OdpowiedzUsuńMoże po lekturze tej książki odkryjesz w sobie pisarkę? ;)
UsuńBardzo konkretny wywiad :)
OdpowiedzUsuńZ konkretnym człowiekiem. Autorem konkretnej książki.
UsuńBardzo ciekawy wywiad muszę przyznać. :-)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wywiad! :)
OdpowiedzUsuń