wtorek, 26 grudnia 2017

[14] Hiszpania 2016: Walencja [część 3]

sierpień 2016


Po wizycie w cudnym Muzeum L’Iber znów wyszliśmy na słońce. Temperatura nie spadła chyba ani o stopień, ale odzyskaliśmy nieco energii i w końcu ruszyliśmy w kierunku katedry (La Seu de Valencia), jednego z najważniejszych zabytków Walencji.






Podobno w walenckiej katedrze znajduje się Święty Graal. Zwiedzania wnętrz jednak nie planowaliśmy, więc póki co muszę wierzyć na słowo, że kielich, którego Chrystus używał podczas Ostatniej Wieczerzy od sześciu wieków znajduje się właśnie tam (nie to, żebym dzięki wizycie w katedrze nabrała pewności co do autentyczności tego legendarnego przedmiotu).

W miejscu, w którym obecnie stoi La Seu, niegdyś znajdowała się gotycka katedra, następnie meczet, a budynek, który oglądać możemy dziś powstał na ruinach tego ostatniego w 1238 roku. Właściwie nie tyle powstał, co zaczęła się jego budowa, bo główne elementy budowano w XIII, XIV i V wieku, czyli wtedy, kiedy w Europie szalał gotyk. Ostatecznie budowla łączy w sobie różne style: gotycki, romański, renesans, barok, neoklasycyzm. Prezentuje się dość oryginalnie. (Czy tylko ja widzę tu wbudowane w katedrę koloseum? Może tu walczono z demonami).







Pospacerowaliśmy chwilę po okolicy i ruszyliśmy w stronę ogrodów Turii.










Ogrody Turii porastają dawne koryto rzeki. To ogromny obszar rekreacyjny, którym z centrum dojdziemy wprost do Miasteczka Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias). Taki właśnie był nasz plan.




Rzeka Turia wyrządziła miastu sporo szkód. Od XIV wieku w ciągu sześciuset lat zanotowano ponad 70 powodzi i ogromne straty ekonomiczne (ucierpiały m.in. zakłady produkcyjne). Ucierpiały także domy prywatne, a kilkadziesiąt osób straciło życie. Stąd decyzja o... przesunięciu rzeki.

Plan wcielono w życie w 1964 roku. Prace trwały dziewięć lat. Dziś w dawnym korycie mieści się teren rekreacyjny. Nocą bym się tam nie wybrała, ale w dzień jest pięknie. To idealne miejsce na spacer. Na jednym jego końcu znajduje się Parque de Cebecera i Bioparc, na drugim Ciudad de las Artes y las Ciencias. Pomiędzy rozciąga się pas zieleni. Są tam ścieżki dla pieszych i rowerzystów, place zabaw, skateparki, fontanny, sadzawki. Dzieciaki z pewnością będą chciały pobawić się na placu zabaw Guliwer. Nieszczęsny Guliwer leży tam przywiązany linami, po których można się wspinać do woli, a później zjechać z niego jedną ze zjeżdżalni.








Ogrodami dotarliśmy do Miasteczka Sztuki i Nauki. Ponieważ na Walencję przeznaczyliśmy zaledwie jeden dzień, nie było mowy o wejściu do środka, ale i z zewnątrz kompleks prezentuje się imponująco.

Całość składa się z kilku części:
  • L'Hemisfèric z planetarium i kinem IMAX
  • Muzeum Nauki (Museo de las Ciencias Príncipe Felipe), gdzie znajdziecie m.in. wahadło Foucaulta i mnóstwo innych obiektów związanych z nauką, nowymi technologiami i środowiskiem naturalnym
  • Oceanarium (L’Oceanogràfic)
Na wejście do każdej z nich  obowiązują osobne bilety, ale jeśli zamierzacie zwiedzić więcej niż jedno miejsce, warto kupić bilet łączony (np. na Oceanarium + muzeum), który finansowo opłaca się zdecydowanie bardziej. Ceny możecie sprawdzić TUTAJ.

Całość prezentuje się bardzo nowocześnie. Spacerując po okolicy miałam wrażenie, że przeniosłam się na plan Jetsonów. A do środka zamierzam jeszcze zajrzeć, bo to z pewnością nie była moja ostatnia wizyta w Walencji.
























W końcu dotarliśmy do plaży. Część ludzi łapało jeszcze ostatnie promienie słońca, inni bawili się w pobliskich klubach. A my spojrzeliśmy na morze, na plażę i jeszcze raz na morze, po czym wsiedliśmy do metra, by w centrum poszukać jakiejś miejscówki kulinarnej.





Zacumowaliśmy w ogródku restauracji La Rollerie, który mieścił się pośrodku deptaka z doskonałym widokiem na miejsce, w którym czarnoskórzy imigranci rozkładali swoje "stoiska" z butami, torebkami i innymi "markowymi" cudami. Dzięki temu, przegryzając kozi ser mogłam obserwować jak wygląda cały proces tworzenia "stoiska" z płachty materiału z rogami związanymi sznurkiem, jak starannie panowie układają towar na płachcie, jak stoją na czatach z telefonami w dłoni, czekając na sygnał od czujek rozstawionych na końcach krzyżujących się w centrum straganu ulic. Wystarczył jeden sygnał uprzedzający o pojawieniu się na horyzoncie mundurowych i panowie zwijali się szybciej, niż ja zdążyłam nadgryźć swój serek. To się nazywa organizacja!

A co do samej restauracji - szału wielkiego nie było, (no i ceny są nieco przesadzone, bo mi jakoś 7,5 euro do tego sera z warzywami nijak nie pasowało) ale grunt, że głód udało się zaspokoić.





Wieczór to ten magiczny moment, kiedy hiszpańskie miasta tętnią życiem. Knajpy pękają w szwach, budynki są pięknie oświetlone, a ostre walenckie słońce ustępuje łagodnemu światły księżyca. Jest czy oddychać i aż chce się spacerować. I tylko śmigające pod nogami karaluchy o dość pokaźnych gabarytach, psuły nieco romantyczny nastrój.






Zobacz też: 
*** PODRÓŻE *** 

12 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia, aż chciało by się tam teleportowac choć na chwilę.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne zdjęcia! Jeśli będę planować wakacje, to wiem gdzie zajrzeć! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie pokazałaś Walencję.
    Ten okrąglak to takie hiszpańskie koloseum?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm... Coś w ten deseń, choć nie aż tak drastycznie. To arena do walki z bykami.

      Usuń
  4. Świetne pokazane :) byłam dawno temu w Walencji i bardzo mi się podobało. Co nas mocno urzekło w całej wycieczce po Walencji to śmietnik w pobliżu tych wszystkich kosmicznych budowli :) jak będę robić wpis o Walencji muszę koniecznie to pokazać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybieram się tam jutro, więc może będę miała okazję się przyjrzeć. ;)

      Usuń
  5. Byłam tylko w Oceanarium.. I pamiętam tiburony :D Oj tak bym chciała tam wrócić..! :)

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do udziału w dyskusji. ;)

Wszelkie obraźliwe komentarze oraz reklamy stron będą usuwane.